poniedziałek, 17 grudnia 2012

palpitacje

..wszystko, co wydaje nam się jakieś, staje się inne, gorsze lub lepsze, ale przede wszystkim po prostu rzeczywiste dla naszych oczu, umysłów, dusz. Marzenia i wyobrażenia są jednak o niebo lepsze od faktycznych wydarzeń. Może świadomość tego, że życie często zaskakuje negatywnie rozbudowała w mojej głowie tak wielką wyobraźnię, która napędza mi optymizm i pozwala zapominać o całym złu i tym wszystkim, co jednak zaskoczyło negatywnie.

Przyleciałam do Polski po to, by zobaczyć się z bliskimi, znajomymi. Spotkania czasem zaskakują, nie zawsze pozytywnie. Po pierwsze- znów miałam to niebezpieczne wrażenie, że nie było mnie tu może 2-3 tygodnie. Piszę, że to niebezpieczne, bo to oznacza, że nie czuję, że czas tak szybko mi ucieka sprzed nosa, jestem może i w odpowiednim dla siebie miejscu, ale jestem też poza miejscem, w którym dzieje się życie bliskich i znajomych. Nie sposób ogarnąć tego optymizmem, że niestety nie mogę być wszędzie tam, gdzie chciałabym być jednocześnie. Omija mnie wiele rzeczy, gdy w miejscu w którym jestem wiele rzeczy mnie nie omija. Ot, taka delikatna filozofia na temat obecności i jednoczesnej nieobecności mojego bytu. To pewnie normalna rozterka każdego człowieka, który zastanawia się robiąc obiad: "hmm..ciekawe co u Zośki" kilka tysięcy km stąd. To jedno.

Druga sprawa, że odległość i odzwyczajenie od osób, z którymi nie żyje się na co dzień pokazuje, że zmieniamy swoje poglądy, nawyki itp., a gdy przyjdzie konfrontacja po dobrych kilku miesiącach okazuje się, że nie sposób się dogadać. Nie sposób "przekabacić" kogoś na swoje, bo każdy żyje swoim życiem, każdy ma swoje nawyki, paranoje tudzież inne wybryki. Na ten przykład nie sposób mnie przekonać po zdaje się 7 latach poza domem (tak..to już tyle nie mieszkam tu na stałe), co mam jeść, jakiej grubości pomidor czy szynka, że trzeba jeść codziennie mięso, kiedy trzeba wstać, iść spać, w co się ubrać itd. Robię to od lat sama, nie mam nigdzie pokojówki, sprzątaczki, stylistki, dietetyczki, kucharki, służącej. Potrafię zrobić to sama. A jeśli przyjeżdżam na urlop, to chcę odpocząć i kogo to boli, że śpię do 11 czy do 12..? No kogo? I że niby mam się dostosować, bo nie jestem u siebie (!). No w pizdu mać! Nie sposób bo nieprzespanej do 5 nad ranem nocy wysłuchać po kilku pobudkach takich słów i zachować równowagę i porządek i kulturę słowa i po prostu się nie wkurwiać, nawet na rodzoną matkę. Wiem, że niektóre chciałyby swoje dzieci wychowywać do 50tki, a może i dłużej. Ale ja tak nie mogę, odzwyczaiłam się od "kazań", robię po swojemu, kroję plastry szynki po swojemu, nie jem codziennie mięsa i żyję! No kurde, żyję! Spędza mi to sen z powiek, bo od kiedy przyjechałam nie mogę dogadać się z mamą. Hormony hormonami, tęsknota za Bunnym to drugie, ale po prostu denerwuje mnie gdakanie za uchem, co mam robić i przekonywanie, że może i skończyłam studia ale za przeproszeniem "gówno wiem". To podejście do swojego dorosłego dziecka mi się nie podoba, bo mam swój działający mózg i coś już tam wiem o życiu, może nie tyle, ale coś, niekoniecznie z książek, bo życie uczy codziennie. Dlaczego syndrom "opuszczonego gniazda" jest tak ciężki do wyleczenia werbalnie..? Dlaczego nie mogę przekonać własnej rodzicielki, że z pewnymi rzeczami się z nią nie zgadzam, mam takie prawo i to wcale nie oznacza, że jestem głupsza i nie mam nic do powiedzenia? Padają wtedy z moich ust brzydkie słowa, bo dostaję palpitacji mózgu i serca, powtarzam, że "przecież mnie znasz do cholery, ile mam powtarzać, że nienawidzę, jak ktoś mi coś dyktuje!". Każdy mówi mi, że podjęłam dobrą decyzję, że się stąd wyprowadziłam. Chyba się zgadzam, choć wiem, że mama chce dobrze, to jednak ona widzi to dobro inaczej niż ja..może nie do końca zna lub zgadza się z moimi potrzebami. A skoro usłyszałam już słowa, że "nie jestem u siebie" to tęsknię za DOMEM, który nie jest dla mnie budynkiem, w którym mieszka rodzina, w którym się wychowywało itd. Tęsknię za domem, w którym odnajduję spokój, ciepło, energię i pasję do stworzenia jakiegoś wspólnego ogniska. Wspólnego z kimś, kto  liczy się z moim zdaniem i z kimś, kto wspólnie ze mną tworzy ciepło i pozytywną atmosferę w domu, kto będzie mi partnerem, a nie wszechwiedzącym na piedestale. Kto zna moje potrzeby i je akceptuje. Poznałam już tego namiastkę. Za tym zatęskniłam przed świętami.

PS: ..co nie zmienia faktu, że poza bajzlem w mojej rodzinie kocham ją całym sercem. Nawet, gdy ma palpitacje.

niedziela, 2 grudnia 2012

ujście

Jem.
Jem kisiel.
Jem kisiel z kawałkami owoców...
Jem kisiel z kawałkami owoców i zastanawiam się, dlaczego ostatnio nie mogę w najukochańszy dla siebie sposób (to jest przez pisanie wierszy) znaleźć ujścia tego wszystkiego, co we mnie siedzi. Zawsze w taki sposób to się odbywało. Huczały mi w głowie słowa, frazy, rymy, gdziekolwiek bym się nie znalazła, w autobusie, na ulicy, na zakupach. I nie odklejały się od zwojów, dopóki nie zostały gdzieś zapisane. A teraz jakoś dziwnie i pusto w środkowym pokoju, bo mam wrażenie, że coś uciekło. Romantyczność? Dziecięca wrażliwość? Nie sądzę, na pewno nie to, wnioskując po moim zachowaniu, tym bardziej, kiedy jestem zakochana. Potrafię się wygłupiać, potrafię wstać rano i skakać po łóżku w szlafroku, potrafię śpiewać piosenki wygłupiając się przy tym i zmieniając frazy. Udawać dzieciaki, w specyficzny sposób naśladując zapamiętane frazy. I robię to przy Bunnym, co powoduję, że dziwię się czasem, że on się uśmiecha w takich momentach i mówi "choć tu, daj buziaka świrze". Także nie sądzę też, że on cokolwiek mi zabiera, jakąkolwiek cząstkę wygłupów. Wręcz przeciwnie, dodaje mi jakiejś wolności, dzięki której nie boję się pewnych rzeczy robić. Ale gdzieś mi coś umknęło. Gdzieś się zaplątało moje poetyckie natchnienie i nie może mnie znaleźć. A szkoda, bo je bardzo lubię. Mam nadzieję, że znajdzie mnie niedługo i przywita jakimś frazesem, po którym niemal padnę z wrażenia i zapiszę w zeszycie i w taki sposób znajdzie ujście moja ukryta głęboko zagadka.

Jestem raczej szczęśliwa..więc o co chodzi z tą pustką? A może do tej pory uchodziły ze mnie w wierszach tylko te złe i niepokojące rzeczy?

sobota, 24 listopada 2012

Jak zatem nazwać notkę...?

...przerwy pomiędzy kolejnymi postami zaczynają mnie przerażać. Uświadamiają mi, jak szybko płynie czas, ale też to, że nie mogę zabrać się za rzeczy, które lubię, ale niestety proza życia, za którą nie przepadam daje mi w kość.

Kilka dni temu... : jak zwykle przyglądam się ludziom w metrze. Nie myślę o tym, kto na mnie patrzy, bo mam wystające skarpetki, fioletowe rękawiczki, czy coś innego, bo guzik mnie to tu obchodzi. Po ostatni bezsensownym wykładzie pseudostylisty na warsztatach piękna, który wyglądał jak wypłosz ostatniego tłoczenia stwierdzam, że to miasto jednak ma gdzieś image, styl, look, dizajny i inne pierdoły, kiedy chodzi o pośpiech. Kobiety malują się w metrze w drodze do pracy. Wydymają usta, żeby nałożyć szminkę, albo otwierają usta jak karp, żeby trafić sobie w rzęsy a nie w sam środek oka maskarą. I nic ich to nie obchodzi, że z nudów jakieś 50 osób patrzy właśnie na 'stawanie się piękna' w drodze do pracy. No więc jadę sobie tym metrem i myślę: co się dzieje z tym światem. Pędzi, biegnie, śmierdzi, przeistacza się w coś, co ciężko nazwać. Jakieś wojny pomiędzy Pakistanem i Izraelem, jakieś trzęsienia ziemi, jakieś poruszenia w PSL, nowe ustawy o żywności modyfikowanej..a mnie tam nie ma. Zamiast tego, siedzi naprzeciw mnie para gejów, którzy wyglądają chyba bardziej kobieco niż ja...różnią się tylko posiadaniem brody (dla pewności, w najbliższą środę, oprócz cytologii poproszę ginekologa o zbadanie hormonów..)Mają biżuterię, kreskę na oku, nóżka na nóżkę, po jednej słuchawce w uchu. I są tacy zadowoleni i uśmiechnięci, że czuję się żałośnie. Kilka metrów dalej stoją 2 dziewczyny, nastolatki, lesbijki. Kiedy tylko jest możliwość, pomiędzy słowami i uśmiechami dają sobie całusa. Wydają się być takie zadowolone z życia, bez problemów z elektrownią, rodzicami, pracą, szkołą itd. Patrzę na nie i myślę, że każdy ma takie szczęście, jakiego sobie wyszuka, dla jakiego zaryzykuje, jakie spotka, na jakie będzie pracować.

Ja też jestem w stanie dać całusa w metrze, wiadomo komu, też niekiedy uśmiecham się jak down z maślanymi oczami. Różnica jest taka, że w całym szczęściu zawsze mam ten jeden pierwiastek zmartwienia. Bo zawsze jakaś szpilka wbija się w tyłek. Przykład..?Znów jestem bez pracy, zrezygnowałam. Całe szczęście, że Bunny pozwolił mi zachować resztki godności i odejść z tego kołchozu z dnia na dzień, za wszystkie poniżenia i złe słowa. Nie chcę się rozpisywać jak to wyglądało, po oczekiwaniach do nocy na grafik na następny dzień, za dawanie mi za małej liczby godzin za karę (za karę, że używam mózgu, chyba, tak ot- z zazdrości) i wiele innych rzeczy. Napisałam grafik do pani manager, tym razem ja. Wyglądał on tak "wysyłam Ci grafik na kolejne dni: wtorek-off, środa-off, czwartek-off...etc". Poczułam ulgę, i choć przez chwilę pomyślałam, że przecież mój partner może być zły, że rzucam pracę ot tak, to myliłam się. Ucieszył się i powiedział, że zasługuję na coś lepszego. Być może..dlatego będę teraz starać się o pracę w szkole lub przedszkolu. To będzie wymagać zainwestowania trochę czasu i pieniędzy na potrzebne dokumenty, ale może być to później sprawiedliwie wynagrodzone w przyszłości. Także trzeba się brać do dzieła. O ile mnie koniec świata nie zaskoczy. Oby Majowie, czy tam Aztekowie się pomylili z tymi kamiennymi kalendarzami...

Jest mnóstwo problemów osobistych, o których myśli się zawsze. Moje? Brat za granicą, którego sama tam ściągnęłam, a który nie może znaleźć pracy, a co za tym idzie nie płaci czynszu. Ważne że na lolka pożycza...Moje nazwisko w papierach na wyżej wymienione mieszkanie. Prezenty dla chrześnicy, dzieci brata, bliskich, bo przecież święta. Ambicje człowieka po studiach, który podczas 5 lat myślał, że złapał boga za nogi. Moje zniszczone od gównianych prac dłonie, jedna z rzeczy, która zawsze we mnie podobała mi się maksymalnie (nawet kiedyś aktor z teatru w Rzeszowie powiedział, że mam piękne dłonie...no cóż, jakoś mnie to uskrzydliło). Tęsknota za bliskimi i fakt, iż nie mogę obserwować, jak się zmieniają, dojrzewają, np. dzieci mojego brata, za którymi myślę bardzo często, a już najbardziej, gdy jestem w szkole z dzieciakami. Brak możliwości pomocy finansowej, chociaż po to się do cholery wyjechało do tych pieprzonych angoli.I wiele jest małych wielkich rzeczy, którymi można się zamartwiać. Problem w tym, że zawsze się coś nawinie, zawsze.

Obejrzałam wczoraj film "Baraka", który kręcono kilka lat w 24 państwach, pokazujący piękno natury. Ale też zwyczaje ludzi, medytacje, modły, obrzędy, okrucieństwo. Ten film wbił mnie w ziemię, miałam niemal cały czas ściśnięte gardło i żołądek. Bo czym jest mój problem jeden czy drugi, kiedy widzę, że są miejsca, gdzie ludzie spędzają całe dnie przeszukując hektary wysypisk śmieci, żeby coś zjeść. Są miejsca, gdzie ludzie na tym samym brzegu rzeki - Ganges akurat- modlą się do jej świętej mocy, chowają zmarłych, a jeszcze kawałek dalej myją się, szczęściarze mydłem, reszta bez. Są miejsca, gdzie ludzie obok chałup zbudowanych z prochu i kup szyją sobie ubrania z roślin, a w innym miejscu ktoś spokojnie wydaje setki funtów na buciki Louis Vuitton, Prady, czy innych przydupasów. W tym samym czasie, kiedy ja myślę o swoich ambicjach, na tym samym świecie młode kobiety w Tajlandii sprzedają się śmierdzącym napaleńcom, żeby mieć na chleb. I wreszcie, kiedy ja rezygnuję z pracy w parszywym sklepie, tysiące kobiet skleja papierosy przez kilkanaście godzin, żeby wykarmić rodzinę albo przebierają malutkie kurczaczki, które niczym pluszowe zabawki przelatują przez kolejne maszyny, łamiąc skrzydełka, łapki i otwierają dziobki, żeby złapać tlen na pędzącej taśmie.
Te wszystkie egzystencjonalno- medytacyjne rzygi, które teraz oferuję są być może wynikiem obciążenia mojego mózgu i duszy z powodu skurwysyństwa, jakie się widzi na świecie, tym samym, w którym żyjemy. Wygodnie i miło obserwować piękno, ale trzeba mieć świadomość, że jest też gdzieś gorsza strona, gorsza od naszej. Można wtedy pomyśleć nieco dłużej, zanim odpowiemy na pytanie znajomych "Co słychać?"..."Raczej ok. Do przodu".

Aha. Lecę do Polski 12go, mniejszy świat może pozwoli mi na chwilową amnezję na flegmę tego świata. I tęsknota za rodziną przestanie kłuć.
 A jutro koncert Hey. Idę z dwoma wariatkami i Bunnym. Tęsknię za zakwasami przepony.

Jak zatem nazwać notkę..?

PS: ...przez tą całą dekadencką notkę nie wspomniałam, że poza trzęsieniami ziemi, ubóstwem w Indiach, bezdomnymi dziećmi w Kambodży, chorobami cywilizacyjnymi, depresjami, wypadkami, wykorzystywaniem ludzi, krzywdzeniem zwierząt, produkcją sztucznej żywności, tudzież moją głupią sytuacją zawodową ...jestem szczęśliwa i zakochana.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Potknięcia prowokowane

Dawno mnie tu nie było, a właściwie byłam, zaglądałam, ale jak już przyszło mi do napisania czegokolwiek, nie mogłam sklecić sensownej notki.
Może dlatego, że chciałam, żeby była zabawna, lekka, radosna, ale coś ostatnio nie mam takowego nastroju.
Wyobraźcie sobie paradoks-szczęśliwy związek-naprawdę, czuję się swobodnie, bezpiecznie, słodko, a płaczę z częstotliwością osoby samotnej i nie mającej chęci do życia. Nie z powodu związku, z powodu pracy. Jestem zła, bardzo. Wylądowałam w polskim sklepie, zawsze sobie myślałam, że taki sklep to dobra na początek "kryjówka", miejsce, gdzie można się rozpędzić, będąc w swobodnym towarzystwie, w końcu rodacy, a w tym samym czasie szukać czegoś lepszego. Pomyliłam się. Miałam złą managerkę, ludzie się jej bali i boją do tej pory, potem odeszła, potem po 3 tygodniach przyszła nowa. Pojawiła się iskierka nadziei, że może być w tym miejscu tylko lepiej-znów się pomyliłam. Kolejna, tym razem może nie suka, ale zarozumiała Krakowianka, nieskończone studia (może jej to nie umniejsza, ale widzę, że ma z tego powodu kompleks i mnie nie lubi za moje szkoły). Ma 23 lata, w Londynie dostała 1 pracę w swoim życiu,w sklepie. Po kilku miesiącach szef (dupowaty "Alban", który jest na tyle nierozgarnięty, że mamy dziś 5 listopad, a ja czekam na wypłatę..) awansował ją na managerkę, co brzmi dość dumnie, a tak naprawdę w jej przypadku sprowadza się do krytykowania, wymachiwania rękami i rozkazywania, bo przecież "ja jestem panią manager i ja tu wszystko uporządkuję" (naszymi rękami). Ogólnie jest panikarą, nie potrafi prostych rzeczy, a mi potrafi mówić "Ula myśl"-co mnie bezgranicznie wkurwia. Przykład-rozsiewanie paniki, że jakaś tam maszynka nie działa, zepsuła się. Okazało się, że można ją "naprawić" podłączając do prądu...(żal.pl). Pomyślicie, że jej zazdroszczę. Nie, zupełnie nie ma czego, harowania w sklepie..? O 2 dni wolnego trudno było się doprosić, jest sporo mięsa, które trzeba sprawdzać, co często doprowadza mnie do mdłości i chęci pozostania wegetarianką. Nawet w snach mi odbija, po oglądaniu takiej ilości mięsa,ostatnio śniło mi się, że jakiś psychol więził mnie właśnie w podziemiach sklepu przez kilka lat, maltretował a po moim pogrzebie obłożył mnie wątróbką i łamał kończyny (helooooł?!). Nieistotne, nie o snach chciałam. Zatem w sklepie tylko z jedną dziewczyną jestem w stanie się dogadać, często mamy zmiany razem, jest technologiem żywności i też traktuje to miejsce jako przystanek. Tylko z nią w tym sklepie jestem w stanie przeprowadzić rozmowę pod tytułem "Jebnij się w łeb. Jebnij się sama", bo reszta chodzi, jakby złapała bozię za nogi i szpanuje swoją pozycją. W zeszłym tygodniu poprosiłam o dwa dni wolnego, jeden po drugim, bo dostałam dokument, że mogę zrobić cytologię, już pasuje, odwiedzę lekarza, pozałatwiam sprawy, poza tym Bunny ma wolne, więc chcieliśmy spędzić trochę czasu razem. Owszem, otrzymałam wolne, ale dziś "pani manager z krakowskim łajnem na obcasie" oznajmiła mi, że jeszcze niedzielę mam wolną. Powiedziałam "ok" i wyszłam ze sklepu, po czym wróciłam się, bo mi coś nie pasowało, wyszło mi, że mam za mało godzin-23, a powinnam mieć minimum 30, maksymalnie 40. Zaczęła ściemniać, że szkoli nowe osoby, że przecież chciałam wolne i żebym rozmawiała z szefem. I wiecie co? Myślałam, że jej napluję w twarz. Widać było fałsz, a jestem w stanie to zobaczyć, widziałam, ze po prostu mnie nie lubi więc zrobiła myk pt. "Chciałaś mało godzin, to masz!". Robi na złość. Wyszłam wkurwiona jak 150. I w głowie cały czas mam pytanie: Czy ja do kurwy nędzy nie zasługuję na coś lepszego w tym kraju, niż sklepy i magazyny?! Zawsze raczej byłam skromna, nie byłam za egoizmem, chwaleniem się swoimi osiągnięciami, ale do chuja pana-przepraszam- skończyłam studia, zrobiłam średnio zaawansowany poziom w collegu w UK, byłam na kilku przydatnych warsztatach, mam szkołę muzyczną, piszę artykuły, mam trochę doświadczenia zawodowego, praktyk, nie jestem trzygłowym potworem bez mózgu, ani chodzącym tipsem w białych kozaczkach...Nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego-choć wciąż wysyłam CV w różne miejsca, choć szukam i szukałam fajnych miejsc pracy, nie tylko tu, ale i w Polsce, nie mogę trafić w miejsce, które dawałoby mi satysfakcję i w którym ludzie nie traktowaliby mnie, jak gówienka?
Ludzie się ścigają, pokazują, kto szybciej, lepiej, wyżej, tratując wszystkich dokoła, wydłubując oczy, wsadzając paluchy do uszu innych, żeby nie słyszeli obelg, które kotłują się za ich plecami. Tak ciężko spotkać kogoś, kto po prostu będzie człowiekiem, z odrobiną dobroci, wyrozumiałości, kto zrozumie, że nie tylko kasa jest najważniejsza, lecz rozwijanie się, pasje, przebywanie z ludźmi. Wiem, że ciężko w takie cuda uwierzyć, kiedy mijam samochody z nalepkami: u góry rybka chrześcijańska, a zaraz obok byk z zaznaczonymi genitaliami. No cóż, zwierzątko to zwierzątko..A ludzi ciężko zmusić do tego, żeby po prostu zrozumieli, że empatia to nie jest "zupa z Azji", jest dostępna i dość dobrze smakuje.
Z dobrych rzeczy-jako "pani redaktor" portalu "kobieta w UK" idę na warsztaty piękna, żeby poobserwować stylistów, fryzjerów itp., jak doradzają kobietom, a potem mam to opisać. Będzie jazda, bo nie jestem zagorzałą fanką mody, mogę tam spotkać sam plastik, zobaczymy. Może powstanie fajny tekst.
Inna fajna rzecz: ostatnio z Bunnym dużo chodzimy "po mieście", poznajemy Londyn. Jeśli trafiamy na ulicę, gdzie jest sporo sklepów, czyli jest dość komercyjnie, to staramy się zrobić z tego "duchowy" pożytek i wchodzimy tylko do tych najdziwniejszych. Jest zabawa, bo jest przy tym mnóstwo śmiechu i podziwu, że sklep może być nie tylko miejscem zakupów, ale również jakiejś kreacji, jakiejś wizji i dziełem starań, żeby przyciągnąć najbardziej wybrednych klientów. Na koncie mamy: sklep Muminków- dosłownie wszystko z muminkami, włącznie ze ścierkami kuchennymi, sklep dżungla, w którym ściany, i sufity są pokryte buszczem, na środku stoi gadające drzewo, a w bajroku pływa sztuczny forfiter-czyli krokodyl :) Co jeszcze, 4 piętrowy sklep M&M's, w którym na jednym poziomie cała ściana jest pokryta kilkumetrowymi tubami z M&M'sami. Usługi szewskie, w którym na wystawie stoi mały drewniany ludzik naprawiający buta, a z nosa wisi mu gil do brody :D :D Oprócz tego kilak chińskich sklepów z "wszystkim i z niczym", z domowymi przyborami, ale wyglądającymi jak zabawki oraz sklepy z talizmanami i wróżkowymi przyborami. Może to się wydać komuś nienormalne, bo cóż "duchowego" jest w sklepie.. A ja myślę, że nawet z martwej i zwyczajnej rzeczy można zrobić coś wspaniałego. Jeśli się ma serce, duszę i kogoś nadzwyczajnego obok siebie.

środa, 10 października 2012

I oto narodził się człowiek..

Spokojnie, nie z mojego łona.
..bo czasem bywa tak, że w człowieczym ciele, które zachowuje się niczym kawałek plastiku lub dzikie zwierzątko, pojawia się odrobina człowieczeństwa, tego dobrego, ludzkiego, tak zwykłego, a tak trudnego do oplatania serducha.
Zaczęłam pracę w polskim sklepie. Nie lubię tego miejsca. Podnoszę ciężkie rzeczy, "odwalam"najcięższą robotę jako świeżak, czyszczę lodówki z mięsem, na widok których chce mi się momentami wymiotować. Nie jestem wegetarianką, ale nie jestem przesadnie 'mięsną' osobą, nie przepadam przyrządzać potraw mięsnych od podstaw, lubię je przyprawiać nie zastanawiając się, jakie oczy lub kolor sierści mógł mieć ten kawałek obiadu. Ale cóż, przeżyję. Nie chcę stać w miejscu z finansami, choć czuję się pod tym względem bezpiecznie dzięki A. Ale chcę żyć spokojnie, wysłać czasem pieniążki do PL, mieć coś na "czarną godzinę" itd. Ale nie o mamonie chciałam, bo choć ludzko brzmi jej imię, to rzecz aż do przesady zmieniająca cząstki człowieczeństwa w cząstki wręcz bestialskie.
Otóż nie obce mi są miejsca, w których wiele rzeczy znosi się ciężko. Życie w tym dziwnym kraju nauczyło mnie tego, że trafić można wszędzie. Ale jeśli wiem, że wokół jest choć jedna osoba, której mogę zaufać, spojrzeć w oczy, powiedzieć jej tym jednym spojrzeniem "jeszcze będzie lepiej, zobaczysz" jest mi jakoś lżej. Tak było w Szkocji. Przeżyłam wszystko to, co można by nazwać piekłem wewnętrznej ambicji dzięki wsparciu jednej osoby-mojej ukochanej "Żony". Oprócz fizycznej bezinteresownej pomocy, którą nie raz mi po prostu zaoferowała, miałam to szczęście, że niejednokrotnie mogłam z nią po ludzku porozmawiać, a ona analizowała razem ze mną, wysłuchiwała narzekania (a wiem, że jestem w tym dobra), doradzała, odciągała od smutków. Brakuje mi jej. Brakuje mi teraz takiej osoby, kobiety, baby po prostu. Dziś na przykład przebierała moje pozostawione w Szkocji zimowe rzeczy, żeby wysłać mi paczkę. Mogła wolny dzień poświęcić na coś innego, odpoczywać, iść na piwko, na spacer, wypić winko w piżamie, oglądnąć ulubiony serial, iść do kina, zrobić sobie pranie, masturbować się, cokolwiek przyjemnego noooo!!! A ona przebierała każdą jedną rzecz osobna, sprawiając tym bałagan wokół siebie i spędzając 2 godziny na skypie pokazując mi moje szmaty i buty do wysłania..I wiem, że mam wielkie szczęście, że w tym kraju, pośród chciwych i zabieganych ludzi spotkałam kogoś, z kim mogłam na przemian zatrzymać się lub pędzić, to w przód to w tył..Zatęskniło mi się. Choć mam cudownego faceta, który pomaga mi we wszystkim nie mniej niż moja "Żona", to wiem, że wszystkie chwile przeżyte z tą osobą, złe i dobre, są niezastąpione.
Zatem...pracuję w miejscu, gdzie kompletnie nie ma osób, z którymi nie mogę znaleźć nici sympatii. Może i jest "jakaś", ale jest oficjalna, zupełnie pracownicza, czemu się nie dziwię, bo ambicje dziewczyn sięgają zenitu, a zenitem jest właśnie ów sklep. Zajmują się ploteczkami, obgadywaniem, żyją pracą, wyjściami na dyskoteki i tym, co ugotować wybrankowi na obiad. Mieszkają blisko miejsca pracy, więc życie pt. "praca- dom", ewentualnie dyskoteka i pobliska galeria handlowa.
Najgorszy stres wprowadzała managerka. Małe, zafarbowane na rudo dziewczątko, które nie patrzy w oczy, rozkazuje, jest oficjalno-chamska. Kiedy byłam z nią na zmianach nasz kontakt ograniczał się do sfery pracowniczej, czyli "przynieś, podaj, pozamiataj, posprzątaj" oraz "trzeba myśleć czasem Ula" lub "Ulaaaa....to miało być tak" z lekceważąco- drwiącym tonem. Pewnego dnia, gdy przy klientach upomniała mnie z pretensjami przy klientach, że źle pokroiłam jakąś wędlinę (3 dzień mojej pracy-mam prawo do błędów) odpowiedziałam jej: "wyluzuj, to tylko mięso". Bo tak myślę.
Popatrzyła na mnie w osłupieniu, jak gdyby do tej pory myślała, że kroimy wędliny ze złota.
Na następny dzień znów zostałam  z nią na zmianie. Najpierw zapytała, czy zaparzyć mi herbatę, zdziwiona odpowiedziałam, że mam swoją. Zapytała czy to yerba mate, przytaknęłam. I tak zaczęła się rozmowa. Od herbaty, przez wegetarianizm, mój wygląd-bo ponoć nie wyglądam jak Polka, co już słyszałam-diety, mięsa, krewetki, życie w Szkocji, podróże, wakacje, sprawy socjalne i wiele innych. Od czasu do czasu podnosiła okulary patrząc mi w oczy. Kiedy tylko klienci wychodzili zadawała nowe pytanie, uśmiechając się do mnie, jak gdyby miała jakiś interes, a te pogaduszki byłyby małym "intro". Być może tak jest. Dowiedziałam się o niej niewiele, jest z centralnej Polski, miała hurtownie z koleżanką, jest uczulona na krewetki i ma chorą mamę, która nie chodzi. Ludzie mają różne scenariusze, a ja natomiast mam tendencje do analizowania czyjegoś charakteru i jego wyznaczników podczas lub po rozmowie. Pewien jej obraz mam już w głowie, a dopełnił się podczas tej jednej zmiany. Nie twierdzę, że nie nazwę jej nigdy siksą. Ale wiem, że choć może tylko po części, może tylko w małym kawałku mięśnia, może tylko na chwilę, ale jednak- narodził się Człowiek.

czwartek, 27 września 2012

nie chcę

Jadę zatłoczonym metrem. Na kolejnej stacji wsiada murzynka, wybaczcie- afroamerykanka. Siada na miejscu dla 'uprzywilejowanych', o lasce nie chodzi, w ciąży nie jest (chyba że w 3 tygodniu, więc nie widzę). Wyciąga nektarynkę, zaczyna ją łapczywie jeść. Niestety moja myśl brzmiała następująco: "gdybyś została bidulo w Afryce po takie nektarynki mogłabyś chodzić na butach do sąsiedniego kraju". Odpycham myśl, bo jest nie na miejscu-myślę. (Wtrącenie: w metrze, na stacjach nie ma ani jednego kosza na śmieci-z racji bezpieczeństwa). Po zjedzeniu soczystej nektarynki murzynka rzuca za siedzenie ogromną pestkę. Obserwuję ją cały czas, murzynkę w sensie. Pestkę zresztą też, bo myślę: może miała nadzieję, że wyrośnie w metrze drzewo? Nie, nie...Nie miała na tyle kultury, żeby "śmieć" z jej rąk trafił do worka, a po wyjściu ze stacji do kosza.
Nie chcę być rasistką.
Sprawa z przedszkolem, opisana w notce poniżej. Pakol wygania mnie ze swojego interesu. Nie płaci (a wybaczcie, zapomniałam i wymiętolonych 20 funtach! Nawet szanowana w Londynie dziwka mogłaby nimi nie pogardzić). Nie dba o edukację dzieci, dopóki tylko ma z nich pieniądze.
Nie chcę być rasistką.
To samo miejsce, przedszkole, tydzień wstecz. Przychodzi mama z 5letnim Baronem i 9 miesięcznym Borysem, afroamerykanka. Witam się z nimi z uśmiechem, mówię: "Hi Baron, how are you?" Baron odpowiada: "Hi, I'm fine". Uśmiechem i 'hello' witam też 'bejbi Borysa"-tak na niego mówiliśmy, wiem, że nie mówi, ale odpowiedział mi uśmiechem. Na co jego ukochana mama w języku angielskim odpowiada: "On nie mówi hallo". Totalne wrycie. Zatem nie mam mówić i uśmiechać się do dziecka, bo ono jeszcze nie potrafi mi odpowiedzieć? Mała wrażliwość? Mała świadomość rodzica, jako pierwszego nauczyciela? Brak kultury?
Nie chcę być rasistką.
Polski sklep, moje godziny próbne. Obsługuję klientkę, Cyganka z 'partnerem' tak nawalonym, że niemal upiłam się jego alkoholowym wydechem. Jestem miła, bo managerka, pewnie w moim wieku jest cięta, obgadują mnie, czy się nadaję. Nieistotne, mam to gdzieś. Obsługuję ową panią, pytam czy coś jeszcze podać, nabijam na kasę. Nagle nawalony towarzysz, również Cygan, zaczyna coś mamrotać. Owa pani uciszyła go jakże kulturalnym pozdrowieniem: "Spierdalaj chuju bo śmierdzisz!". Stoję nieruchomo, tysiąc myśli na minutę, w tym jedna to "co ja tu robię?" a druga:
Nie chcę być rasistką.
Polski sklep. Końcówka szkolenia. Przychodzi im towar. Panieneczki chcą mnie chyba sprawdzić. Zawalili im cały sklep towarem. "Ula, bierz mięso na dół". 20-30 kilogramnowe pudła z mięsem wszelkiego rodzaju. Schodami na dół. Czuję, jakby wychodziły mi kiszki uszami, tudzież innymi otworami. Policzyłam, zniosłam 60kg w sumie. 16;15-moje szkolenie powinno się skończyć 15 minut temu. Pomyślałam: nie będę im padliny znosić za darmo, co ja jestem ksiądz pudzian, czy ki chuj. Zapytałam czy coś jeszcze pomóc, bo już 16;15. Usłyszałam tylko "Zdzwonimy się". Może to przez tę dostawę. Może się nie nadaję. Może tępią inne Polki, może to "interrasistki". Ja tak nie będę.
Nie chcę być inter-rasistką.
To miasto to "raj" różnorodności. Raj albo małę piekiełko. Można sobie wybierać, co się lubi, a czego nie. Kogo się toleruje, a na kogo nawet nie chce się spoglądać. Staram sie być tolerancyjna, choć moje ukochane "peace&love" już nie jest takie uniwersalne, bo-choć wierzę w ludzi- to oni czasem okazują się tego niewarci. Trudno. Sama świata nie naprawię. Wszystkich ludzi również.
Ale starając się naprawić choć kawałeczek poszłam dziś do biura CITIZEN ADVICE zasięgnąć porady, co zrobić a propos ostatnich wydarzeń. Uzyskałam informacje, jak doprowadzić do sprawdzenia stanu opieki i edukacji w przedszkolu. Może ktoś to zrobi i da tym samym szansę tym dzieciakom na lepszy wczesny start. Wszystkie są czarniutkie, wspaniałe i pomysłowe.
Nie jestem rasistką.

poniedziałek, 24 września 2012

uważaj

...najbardziej zabolało mnie, kiedy wyciągnął portfel podczas rozmowy w biurze i zaczął wyciągać wymiętolone pieniądze, niemal rzucając 20 funtów na biurko.
To był środek naszej rozmowy. Mojej i dyrektora przedszkola, pana jegomościa z Pakistanu, który wraz z żoną założyli prywatne przedszkole. Kilka tygodni temu umieścili ogłoszenie, że potrzebują do pracy, wysłałam aplikację i oddzwonili. Po rozmowie kwalifikacyjnej nie zgodziłam się na współpracę, bo chcieli mnie jako wolontariusza na 3-4 tygodnie-stwierdziłam, że to za dużo pracy za darmo. Po kilku dniach zadzwonili znowu, że chcą mi dać pracę, a "przeszkolenie" skracają do tygodnia, za ten okres zwrócą mi za dojazd-a jest za co zwracać, bo jeździłam niemal przez cały Londyn. Wszystko było pięknie, dzieci mnie polubiły, ja dzieci też, z szefostwem było przyjaźnie, dogadywaliśmy się co do papierów, programów edukacyjnych itd, bo nikogo tam nie mieli od dłuższego czasu, kto zająłby się edukacją. Na koniec tygodnia pożegnałam się z dyrektorką i usłyszałam: "do zobaczenia w poniedziałek, już na cały etat". Ucieszyłam się, że koniec z szukaniem pracy, w sumie przedszkole daleko, długi dojazd, ale praca w zawodzie. Zatem cała niedziela minęła na robieniu planów edukacyjnych, szukaniu piosenek, ilustracji, ściąganiu 3 serii Peppy Pig itd. Dziś kupiłam bilet na cały tydzień, tzn kupił mi go Bunny. Przeprowadziłam zajęcia, pomogłam w lunchu i usypianiu dzieci. Nagle dyrektor poprosił mnie do biura. Kazał zamknąć drzwi i zaczyna ponurym głosem rozmowę, że sprawdzał moje referencje, nie mógł znaleźć opinii i nie wie co ma myśleć, nie może tego dalej ciągnąć. Ja- zamurowana siedzę i patrzę na niego. Czekam, co dalej. Myślę sobie-dałam mu 1 referencję, listowną, z polskiej szkoły, reszty nie miał, bo nawet nie prosił, więc już węszę, że z gadka z referencjami to ściema. Ten ciągnie dalej, że mieliśmy tydzień na sprawdzenie, jak by było ok to mieliśmy Cię zostawić, ale nie jest ok. Ja wryta pytam, co nie jest ok, bo byliście zadowoleni, w piątek współwłaścicielka zapewniała, że widzimy się w nast tyg już na relacjach pracowniczych. Proszę o wytłumaczenie, bo nie rozumiem o co chodzi, skąd ta sytuacja. Typ zaczyna się wiercić i powoli wstaje zapraszając mnie do wyjścia. Mówię mu jeszcze raz, że nie rozumiem i chcę wyjaśnień, bo z referencjami i kwalifikacjami było wszystko ok, sprawdziliście dokumenty, dałam kopie itd. Szanowny pakol mówi mi, żebym przestała zadawać pytania , wzięła swoje rzeczy z 'góry' i już sobie poszła. "Nie potrzebujemy Cię teraz, jak będziemy potrzebować, to moze za jakieś 3-4 tygodnie zadzwonimy". Ja już mam wewnętrzną nerwę, ale zachowuję się spokojnie, chcę wyjaśnień, ale spokojnie. Typ wcina zdanie pt.: "Nawet się dziś nie przywitałaś, nie przyszłaś do biura powiedzieć 'hello', a byłem tu cały czas". Mówię mu, że zajmowałam się dziećmi, pomagałam przy lunchu, prowadziłam zajęcia, nie mogłam ich zostawić bo to nieprofesjonalne. On mi mówi, że to było niegrzeczne i znów mówi mi, że nie będzie mi już nic wyjaśniać, że nie ma zamiaru ze mną o sytuacji rozmawiać i żebym wzięła swoje rzeczy i już szła. Więc ja...myślę sobie-nie. Jebany zasraniec, pakol pierdolony-wybaczcie, jestem dziś usprawidliwiona. Myślę sobie, Ty chuju złamany. I mowię do niego; czy Ty wiesz co to jest CITIZEN ADVICE (placówka prawniczo doradcza w UK, zajmująca się sprawami pracowników i ogólnie problemami natury prozaicznej). On mi wystawia oczy i mówi, że wie. Więc ja odpowiadam, że to dobrze, bo zamierzam się tam wybrać i powiedzieć, jak mnie wykorzystałeś do pracy. "Wykorzystałeś mnie!- mówiłam podniesionym głosem, bo już nie byłam spokojna. Powiedzieliście, że mnie zatrudnicie, wydałam niemal 100 funtów, żeby dojeżdżać tu w poprzednim tygodniu i kupiłam bilet na następny tydzień!To nie jest w porządku, zamierzam to zgłosić". Ty z wystawionymi oczami, że nie chce ze mną rozmawiać, że staje się niegrzeczna, nawet nie przywitałam się z nim dziś (o czym on kurwa w ogóle do mnie mówi-myślę) i na pełnej kurwie się go pytam: "może powinnam Cię w pierścień pocałować?!". Ten zdziwiony pyta "Co?". Wtedy mówię, że nic. Znów powtarzam: "zachowujecie się nieprofesjonalnie, nawet nie macie pojęcia o stanie edukacji w waszym przedszkolu, jedno dziecko ma 3 lata i nie potrafi mówić! Nie jest w stanie wypowiedzieć własnego imienia, co Ty na to? Wiesz o tym? Czy Cię to nie obchodzi?" On mi mówi, że to nie jest najważniejsze, więc mu walę: "Pewnie, bo masz z nich kasę". Wkurwiona jak 150 ubieram buty. Nie mam ochoty patrzeć na typa, ale mówię mu w twarz jeszcze raz, że nie tak się umawialiśmy. Typ znów jakieś bzdety, że to jest część rozmowy kwalifikacyjnej i ja się źle zachowuje (od kiedy rozmowa kwalifikacyjna odbywa się po tygodniu darmowej harówki..???!!!). Myślałam, że tego brudasa zepchnę ze schodów. Wyszły mi łzy, bo znów ktoś okazał się oszustem, a to mnie boli bardzo. Wykrzyczałam mu, że znów zostałam bez pracy i zmarnowałam czas, bo myślałam , że tu zostanę. Schodziłam na dół. Z dziećmi w drugiej sali siedziała inna opiekunka-Polka, spoko laska, która idzie na macierzyńskie za jakiś miesiąc i mówiła mi, żebym coś tam zmieniła, bo te dzieci się tam męczą, nie mają zajęć, nudzi im się, nikt ich tam niczego nie uczy i większością zabawek nie mogą się bawić, bo do pomocy jest zatrudniony gestapowiec-też jakaś "pakolka", która tak zastrasza dzieci, że w życiu czegoś takiego nie widziałam. Każe im byc cały czas cicho, nic nie pozwala robić, wprowadza rygor, że te biedne dzieci są w stanie przewracać w tym momencie tylko gałkami ocznymi-sama to widziałam. I kiedy przybiegały do mnie ,  tuliły się i pytały co będziemy dziś robić to wiedziałam, że jestem im potrzebna, bo przez ten tydzień dałam im więcej czułości, niż ten gestapowiec- pomocniczka byłaby w stanie dać przez całe życie. Nauczyłam ich więcej przez ten tydzień, niż ona zrobiłaby przez rok. Tego mu nie opowiedziałam, zrobię to jutro przed jakimś prawnikiem, tak tego nie zostawię. Na dole naszą rozmowę słyszała zapewne Polka, więc "pakol" starał się mnie uciszyć, mówiąc, że mi zapłaci, znów wyciągając te swoje zmiętolone banknoty, na widok których chciało mi się rzygać. Powtórzyłam mu, że nie chce tych jego pieniędzy, nie potrzebuję ich. Starał się mnie zatrzymać, mówiąc znów coś o pieniądzach, a może nawet nie tyle c zatrzymać, ile uciszyć, bo ktoś inny słyszał. Oto mój dzisiejszy dzień.
Wiecie, co boli? Kłamstwo i chciwość, którego naoglądałam się w tym kraju za dużo. Boli, że nie udało mi się pomóc tym dzieciakom rozwinąć się bardziej. Boli mnie, że znów ktoś mi nie dał szansy i kazał przechodzić przez taką ilość nerwów.
Wracając w deszczu na stację metra cała przemokłam, a nawet tego nie poczułam. Zanim dotarłam do domu spaliłam jakieś mocne 2 papierosy, po których tak mi się kręciło w głowie, że zygzakiem szłam do metra i z metra do domu. W głośnikach miałam Kult-"Kiedy ucichną działa już" : "Dzieci ponownie przestaną się śmiać
Dzieci zaczną się bać
A duże dzieci w czasie tym
Życiem swoim będą grać (...)
Co Ty widzisz Panie w nas? "

Takie słowa. Posłuchajcie tej piosenki.

A ja-przeżyję, nie takie rzeczy się przeżywało. Bolą mnie oczy, w których co jakieś pół godziny zapalają mi się dziś świeczki. Dlatego, że na tym świecie jest tyle skurwysyństwa, którego nie mogę znieść. Na szczęście jest ktoś, kogo jedno spojrzenie i przytulenie odciągnęło mnie od schowania się pod kołdrę i spędzenia tam całej reszty dnia..Gdyby nie on, zamknęłabym się przed tym światem na długą chwilę.
A tak, poszliśmy na polski film "Jesteś bogiem". Polski film.Trzeba uważać przy wypowiadaniu tego stwierdzenia...

niedziela, 23 września 2012

Licho

Czai się za każdym rogiem, a podczas jesieni to już  w ogóle. A ta zaczęła się bez pytania, wkradła się w chmurzyska, powietrze i drzewa. Dopóki świeciło słońce, to jej zapach umilał poranne wyjście do pracy, którą właśnie znalazłam, męczący powrót, wyjście do sklepu itd. Ale teraz, kiedy słonce się schowało, a zaczął padać deszcz jesień jest już mniej znośna, tym bardziej, że nie oddycham przez nos. Tak, drugie przeziębienie, w ciągu 2 tygodni, pierwsze przeszło, niestety nie na dobre. Dobrze jest czasem czuć zapach deszczu, ale tego letniego. Jesienny, choć rześki, niesie choróbska, chłód i wilgoć.Marzy się wtedy o słońcu. Dlatego dziś wystawiłam zasmarkany nos tylko wtedy, kiedy wyszłam po Bunnego, żeby otworzyć domofon.
A co u mnie? Napisałam 2 już artykuł dla portalu i właśnie go wysłałam. Cieszę się, że mogę to robić, bo pisanie sprawia mi wielką frajdę, a jeszcze kiedy wiem, że jest duże prawdopodobieństwo, że ktoś to przeczyta, to cieszy mnie to tym bardziej. Wiem, że teraz będę mieć mniej czasu, ale postaram się z siebie wycisnąć całą moją pomysłowość i zadziorną kreatywność, żeby tworzyć w miarę mądre, a przy tym lekkie teksty. Kolejny tekst ma tytuł "Noś dobre ciuchy-uliczna parada manekinów". Czekam na jego publikację z niecierpliwością ;)
Co więcej? Dostałam pracę, jak już wcześniej wspomniałam. I wiecie co? Jestem nienormalna, bo chyba potrzebuję kopniaka za to, że się tym bardziej nie szczycę. Kiedy ludzie pytają: "Znalazłaś pracę Ula?" odpowiadam, że tak-znalazłam, dostałam pracę w przedszkolu i że to lepiej, niż np. w restauracji (wyjaśnienie-kilka postów wcześniej). A powinnam odpowiadać z wykrzyknikiem, z większą radością, zachwytem. Cieszę się, że znalazłam pracę w przedszkolu, w zawodzie, bo inni, kiedy szukają pracy w nowym miejscu trafiają gdziekolwiek, byleby się zahaczyć. A ja, pomimo, że trochę czasu byłam bez pracy, będę w miejscu, w którym coś znaczę, nie tylko dlatego, że daję jeść-jak w restauracji, czy dlatego, że utrzymuję gdzieś czystość. Moje przygody z pracą w UK wiele mnie nauczyły, pokory, cierpliwości, wytrwałości. Bywałam w miejscach, w których nigdy nie będę chciała być, a jeśli się w nich nieszczęśliwie znajdę, to nie doznam wielkiego szoku i wiem, że sobie poradzę, bo już tak się kiedyś stało. Mimo wszystko, chciałam trafić do miejsca, gdzie ktoś będzie miał dla mnie respekt, jako do pracownika, szanował moje umiejętności i wiedzę. Zapowiada się, że tak będzie. Mam gromadkę dzieci, które po 1 dniu zaczęły mi ufać, ściskają mnie na powitanie i żegnają się pytaniem: "przyjdziesz do nas jutro?". Wszystkie są ciemnoskóre, południe Londynu w końcu, ale nie przeszkadza mi to, nawet czegoś uczy. Połowa z nich jest tam tylko po to, by dostać jeść i po to, żeby nic im się nie stało poza domem, ale ja postaram się oprócz tego dać im mnóstwo ciepła, co zaczęłam robić już 1szego dnia, mnóstwo poczucia bezpieczeństwa i zadbać o ich rozwój, bo rodzice niektórych mają to gdzieś-niestety. Przedszkole jest daleko od miejsca, gdzie mieszkam, jadę tam codziennie 1,5 godziny. Mam nadzieje, że męka transportowa-uwierzcie, to dla mnie naprawdę męka: 1,5godz w metrze, opłaci się mi i dzieciakom.
Co poza tym? W soboty będę jeździć do polskiej szkoły, bo poproszono mnie, żebym została asystentką nauczyciela w grupie 3-4latków. Polskie szkoły zazwyczaj zwracają tylko za dojazd-tak też jest i tu, ale spróbuję. Doświadczenie zawodowe-to jedno, wpis w CV- to drugie...a trzecie-mało czasu na odpoczynek. I teraz będzie właśnie o tym.
Leżę już w łóżku, a odkąd mój Bunny przyszedł z pracy, zjadł, napił się herbaty..i siedzi przy 2 kompach i tłumaczy teksty (rozpoczął praktyki translatorskie online ). Potrwają do końca roku, sporo czasu spędza przy kompie. Robi to z tego samego powodu, co ja piszę za darmo artykuły, czy jeżdżę do polskiej szkoły jako wolontariusz- doświadczenie i dodatkowa linijka w CV. I choćbym się dwoiła i troiła, to nie jestem w stanie mu pomóc, bo to nie mój świat, nie znam się na tym. Wiem, że sobie poradzi, rozmawialiśmy o tym, że czasami będziemy się mijać. Nie czasami-często. W tygodniu to pewnie będziemy spędzać czas w łóżku (uspokój się, chodzi mi o sen, w większości ;) ) albo wypijając wspólnie mate. Boję się trochę takiego życia, wzajemnego mijania, dawania sobie buzi w biegu, tęsknoty za facetem, w którym jestem zakochana, z którym mieszkam, a widzę go (nie "widuję") raz na tydzień. To wina pogoni za światem, który tak nam każe żyć. To wina tego miasta, które pędzi. Mam nadzieję, że nie w tym śmiesznym londyńskim labiryncie znajdziemy codziennie przynajmniej jedną wartościową chwilę, która pozwoli nam chwycić się za ręce, popatrzeć na siebie, przystanąć na chwilę, wspólnie pooddychać, zamienić słowo. Powiedzieć sobie "dobrze mi z Tobą". Albo szepnąć sobie po ciężkim dniu pracy- "tęskniłam".

PS: Anna Maria Jopek - "Licho"

czwartek, 13 września 2012

jest!

PS: Ukazał się mój pierwszy artykuł na stronie: www.kobietawuk.info :D :D :D

http://kobietawuk.info/index.php?option=com_content&view=article&id=963%3Apolak-polakowi-wilkiem&catid=10%3Aczytelnia&Itemid=8
Jeśli ktoś zamierza czytać... ENJOY! :D

get free



get free!

Powyżej link do utworu.

Ten klip i piosenka mnie dziś uderzyły. Jest też oficjalny teledysk, ale wolę ten drugi..

Przyszła mi do głowy jedna myśl: każdy ma marzenia. Ale jeśli ktoś za nimi za bardzo zacznie podążać, może się zgubić. Bezpieczniej chyba podążać za czymś, co oficjalnie uważane jest za lepsze, bezpieczniejsze, np. praca za biurkiem, maszyna bez uczuć, wykonująca polecenia kogoś, kto jest potencjalnie mądrzejszy. Mechaniczne, bezmyślne wykonywanie zadań. To chyba zabija w nas dziecinne marzenia, że możemy wszystko, że cały świat na nas czeka. A jeśli nie zabija, żyjemy tak, jak chcemy..to możemy wylądować...gdzieś, szukając marynarki, w której będziemy w stanie przekonać kogoś do rozmowy z nami. Żałosne...

środa, 12 września 2012

kolejna stacja

Moje myśli po dzisiejszym dniu w pracy przedzielały na etapy komunikaty w metrze o następne stacji. I dobrze, bo gdyby nic ich nie przerywało, to pewnie zaczęłabym płakać, bo cóż innego.
Po wczorajszej 3godzinnej próbce w polskiej restauracji, w której miałam okazję się pokazać jako "kelnerko-wołaczka" (bo mają samoobsługę i to ja na całą paszczę muszę wołać numerek, którego jedzenie jest gotowe). Dziś pierwsza zmiana, 7 godzin. Ani jednej przerwy. Od razu sama, nie znałam menu, nie wiedziałam do końca gdzie co jest, pomimo tego, że wczoraj spędziłam tam, pozornie dobrze wyglądające 3 godziny. Nie umieją szkolić ludzi, to po pierwsze, kto od razu, pół godziny po przyjściu w nowe miejsce rzuca świeżaka na przyjmowanie zamówień i obsługiwanie wszystkiego? Jak można doradzać, gdy nie zna się menu? Jak można coś znaleźć, gdy nie wiesz, gdzie szukać? Dziś to samo. Od razu sama, zrób to, tamto, sramto. Managerka jest Polką, mała, plątająca się blondynka. Siedziała sobie przy laptopku i tylko jak się jej coś przypomniało to przychodziła za bar i mówiła mi, co, jak kiedy mam robić, "nie zapominaj o tym, o tamtym, o sramtym". Zrobił się ruch. Większość klientów to obcokrajowcy, mało tam Polaków, choć polska kuchnia. Muszę się skupiać, bo przecież skąd mam wiedzieć, jak jest krupnik po angielsku, a oni właśnie to zamawiają. Szukam, zapisuje w tysiącu karteluszek - restauracja nie ma kasy fiskalnej, mają bloczki (!!!). Powinien nazwać restaurację PRL. Odbieram zamówienia, latam, biegam, mała mi przychodzi i pieprzy czasem coś od rzeczy, pląta mi się pod nogami, mówiąc mi, że powinnam szybciej, że stygnie, odłóż, pamiętaj (helooooł, jestem tu drugi dzień, niecały). Wstała łaskawie od stołu i podała kilku klientom napoje. Skończyły się sztućce, ktoś się upomniał, no bywa, jest ruch. Przylatuje na tych swoich koturenkach, w których wydaje jej się, że jest bardziej "menadżerska" i mówi: "nie możesz tak robić, co z tego, że podajesz klientom jedzenie, jak nie mają czym zjeść". Odpowiedziałam grzecznie, że nie byłam w stanie tego ogarnąć, muszę wypracować swój system pracy. Miałam ochotę jej odpowiedzieć, żeby jedli nogami. Ale zachowywałam się grzecznie, byłam uśmiechnięta, skupiona, miła dla klientów, gadki szmatki. I byłam spragniona, bo nie miałam czasu się napić. Mała Mi oznajmia, że jak jest ruch, to trzeba sprzątać toaletę co 15 minut (!!!), jest zawsze jedna osoba "na barze" i jedna w kuchni, a mam niby nie zostawiać restauracji samej...To nie koniec.Zapomniałam dodać, że wczoraj wzięło mnie przeziębienie i dziś bolało mnie gardło, czułam się chora, choć nie miałam gorączki, ale było mi chłodno. Ale co tam! Napieprzam zamówienia, wychodzę z siebie, przepraszam za pomyłki, bo je robię, to nie nowina, jestem w nowym miejscu, żaden ze mnie omnibus. 1,5 godz przed końcem mówi mi, że mamy darmowy posiłek. Nie miałam przerwy, więc pytam, kiedy go mogę zjeść. Mówi, że jak znajdę czas, bo jak nie to po pracy. Powiedziała, że stanie na chwile na barze-pomimo, że szmata tam pracuje codziennie i gdyby nie ja  to nie usadowiłaby swojej małej dupki przez cały dzień na krzesełku. Wielka mi łaska. Więc zjadłam pierogi, moja mama robi sto razy lepsze-nie dlatego, że tak się mówi. Po prostu pierogi są pyszne, nie trzeba dawać na nie tonę tłuszczu i i cebuli, żeby stłumić ich smak.  Ale zjadłam i usiadłam, po 6 godzinach pracy. Wracam do pracy, piszę zamówienia, powinnam zawsze po polsku, ale że miałam klientka anglojęzycznego, zamiast "pierogi bez niczego" napisałam "pierogi bez toppingu". Oddaję kartkę i idę w stronę małej mi, bo zaczyna pokazywać mi setną rzecz w ciągu minuty. I nagle zaczyna zagłuszać ją kucharz z lekkim ryjem "co to znaczy bez toppingu i czemu tak napisałam". A ja stoję na środku i nie rozumiem ani jednego, ani drugiego. Dolby surround w mózgu, z 2 stron. I nagle przerywam im: "eejjaaa, mam jedną głowę, nie mówcie do mnie jednocześnie, bo was nie rozumiem" i poszłam do kucharza, bo klient czeka, a mała mi powtarzała, że musimy pozyskiwać kilentów i mieć szybką obsługę. Mała gdzieś się zmyła, a kiedy przyszła przeprosiłam ją, że przerwałam, ale musiałam doprecyzować zamówienie, bo klient, bla bla, poza tym nic nie zrozumiałam, kiedy mówili do mnie obydwoje. Co na to mała mi?.............poczerwieniała, i zaczęła na mnie z ryjem: "To ja tu jestem managerem i mnie masz słuchać, masz robić wszystko, co ja Ci każę! Nie możesz mi przerywać! Wiecznie się mylisz, mówiłam dziś do Ciebie coś, a Ty mnie nie słuchałaś i kręciłaś się robiąc coś innego, a potem popełniałaś błędy. Jeśli ja Ci coś tłumaczę, to masz słuchać". Uwierzcie, miałam ochotę rzucić jej fartuchem w twarz i wsadzić jej miotłę do tej suchej dupy. Odpowiedziałam jej spokojnie, że nie mogę być nieomylna, jestem nowa, dopiero mi pokazuje co i jak, a zawsze, kiedy tłumaczy-słucham, tylko czasem coś dodatkowo robię, bo nie ma czasu, zaraz zwali się 20 osób a ona zostawi mnie znów samą. Ona swoją gadkę, ja się tłumaczę. Podliczyłam kasę, bo mi kazała. Wręczyła mi ścierę i cilit bang z hasłem: "zawsze pod koniec zmiany trzeba umyć toaletę. Jak to zrobisz możesz sobie iść". Szmata sakramencka. Umyłam ten kibel, był czysty, ale go kurwa umyłam. Przyszła dziewczyna na kolejną zmianę. Mała mi kończyła też o 17, żegnając się puściła głupi uśmiech i zapytanie, jak gdyby nigdy nic: "To co, tak jak sie umawiałyśmy, widzimy się w piątek". Odparłam, że tak, z cichym "pa". Poszła. Dziewczyna z następnej zmiany zapytała, jak mi się podoba. Popatrzyłam na nią i szepnęłam "wkurwiła mnie". A ona na to "weź głęboki oddech". Może wiedzą, co to za jędza. Prędko do metra i do Adriana pracy, bo ma klucze. On też jest managerem i nie sądzę, że zachowałby się tak, jak ta wąska szmata (no wybaczcie). Poszliśmy do biura w restauracji, w której pracuje Bunny. Zapytał tylko "I jak, Ula?" i mnie przytulił. Widział po mnie. Co mogłam zrobić? Rozpłakałam się, wytarłam nos. Poleciała mi z niego krew. Usłyszałam tylko "Nie chcę, żebyś tam szła".
Po co Wam to opowiedziałam? Niedługo-mam nadzieję, okaże się mój artykuł na stronie pt. "Polak Polakowi wilkiem". Nie pisałabym tego tekstu, gdybym nie miała o tym pojęcia, a uwierzcie-miałam z tym już do czynienia. I teraz trafia się kolejna osoba, mała pipidówka, która wypuściła się pewnie z jakiejś polskiej wioski, wiedziała co się w tej wiosce podaje na stole, wylizała dupę Kanadyjczykowi i ma pozycję. Ja też teraz pisze jak Polak, ale nie zazdroszczę jej. Bo nie jest i nigdy nie było to moim marzeniem, żeby pracować w restauracji.Jakim rodzajem argumentu w rozmowie i w przekonywaniu pracownika jest fakt, że ona jest managerem? To nie powód do podnoszenia głosu, poniżania. Takie osoby nie mają pojęcia o szkoleniu pracowników, o prawach pracowników, np. do przerw, do dokumentów, które powinni uzyskiwać. Mam jutro wolny dzień. Czas na zastanowienie, czy tam iść w piątek. Choć to, że pójdę, wiem na pewno. Tylko po co? Po to, by znów pracować 7 godzin jak bury łoś i być traktowanym jak szczeniak? Czy po to, żeby powiedzieć jej w twarz, że nie ma pojęcia, jak się WSPÓŁpracuje z ludźmi i podać jej numer konta do wpłaty pieniędzy za 7 godzin ciężkiej pracy-kolejnej życiowej lekcji...Bo choć to managerka- sprawca moich dzisiejszych frustracji ma 1,5 metra wzrostu, to ja dziś poczułam się przez chwilę, jak mała dziewczynka.

wtorek, 11 września 2012

kto by pomyślał?

Słoneczny wrześniowy dzień w Londynie. Pomimo, że zaczynam przyzwyczajać się do miasta, nawet zaczynam je lubić, to z miłą chęcią przeniosłabym się choć na chwilę nad polską łąkę albo do polskiego parku, gdzie pewnie pogoda jest podobna, ale powietrze jakieś mniej duszące. Zawsze kiedy wracam z miejsca, do którego muszę się dostać metrem, wydaje mi się, że mam cały przemysł ołowiu w nosie i tchawicy. W Szkocji powietrze był jakieś inne, świeższe, ale i chłodniejsze, no i musiałam jego jako taki ciężar wdychać sama, teraz się tym 'ciężarem powietrza" dzielę, więc nie narzekam. Tysiące ludzi ma problemy, a to z rodziną, a to z pracą, z samochodem, ze zdrowiem. Zaczynam się domyślać, że w dorosłym życiu już nigdy nie będzie tak, że usiądę po rozwiązaniu problemu, zagadki, po wykonanym zadaniu i powiem: "nnno! zrobione" i mój umysł choć na jakiś czas się oczyści z trosk. Tak było, kiedy np. był koniec roku w liceum, czy podstawówce, tak było po zdanej sesji. Kończyły się jakieś etapy, jakieś problemy, troski i wiedziało się, że następne przyjdą za jakiś czas. Teraz jest inaczej, nie twierdzę, że gorzej, po prostu ...poważniej. Praca, po pracy kombinacja, co do jedzenia, co do prania, sprzątania, co do napisania, do zakomunikowania rodzinie i znajomym, bo mam ich wielu tak daleko, a boję się straty kontaktu. Nie chcę być kolejną emigrantką, która wyjeżdżając zapomniała o przeszłości, o pajęczej sieci znajomości, tak kruchej w swej wyjątkowości. Staram się ze wszystkich sił pamiętać o wszystkich, choć czasem ostatkiem sił zaglądam na fb i mówię do siebie: "ciekawe co u tej, u tamtej, u tego i tamtego". I piszę, czasem z opóźnieniem, ale się staram. Choć nie żyję już życiem ludzi, którzy są daleko ode mnie, przynajmniej nie tak jakbym chciała, to myślę o wszystkich co najmniej codziennie.
Facebook, blog, poczta e-mail-to wszystko trzyma przy życiu moje znajomości, rodzinności i "przyjaciołowości", że się tak wyrażę. Ale internetowa droga trzyma nie tylko to. Trzyma też mnie, przy jakimś ambitnym życiu, którego pracując za granicą mi trochę brakowało. Fakt-był college, więc mózg nie stał w miejscu, ale brakowało mi rozwoju. Drugi fakt-była polska szkoła, raz w tygodniu, w której uczyłam dzieciaki podstaw języka polskiego, ale było mi mało. Ciągle jest. Praca w sklepie, magazynie, czy restauracji nie daje mi satysfakcji duchowej, psychiczno-umysłowej. A propos restauracji: miałam dziś 3 godz próbne w polskiej restauracji w Londynie. Jutro idę już na płatne godziny. Ogrom stresu, klienci ok , choć zdarzyli się też tacy ("Polaczki"), którzy od razu walili na "Ty" i w pewnym momencie usłyszałam: "to co mi dasz do jedzenia" albo "daj mi pić". Poza tym zakręcona jak ruski termos, bo pierwszy dzień, ale praca to praca, rzeczywistość jest rzeczywistością. Szef jest całkiem fajny. Kanadyjczyk ze szkockimi korzeniami. Oczywiście zanim się przyznał do korzeni, musiałam palnąć, że Szkoci to "wild nation"-dlatego stamtąd wyjechałam. Jak dobrze, że ma poczucie humoru. Po wywiadzie był zszokowany, co ja tam w ogóle robię, po studiach, z językiem angielskim, z innymi pasjami. Zapytał mnie o to, jaka praca byłaby moją wymarzoną. Czy któraś z poprzednich była wymarzona. Więc ja, przesiąknięta biznesowymi gadkami i wchodzeniem do tyłka bez mydła zaczęłam bełkotać o pracy jako kelnerka, że niby kontakt z ludźmi, ble ble ble. Nie uwierzył, i dobrze. Więc powiedziałam mu: "szczerze? pisanie artykułów" (zaraz do tego dojdę). Powiedziałam mu to i owo, wystawił oczy, zapytał o powód przeprowadzki do Londynu i pożartowaliśmy jeszcze. Doskonale wiedział, że jestem jedną z tych osób, której nie marzy się praca w jego restauracji. Ale powiedział, że byłam miła, dobrze sobie radziłam, więc. Tak na marginesie, to udawał klienta na początku, poprosił o "pork steak z marchiwka", więc mu odrzekłam, że ma dobry polski, on na to dziękuję,oddałam zamówienie, a on odpowiedział, ze nie zapłaci, bo jest właścicielem. (Dlaczego Kanadyjczyk? Dlaczego polska kuchnia?!) Także jutro znów dzień stresu, bo pracę kelnerki nie za bardzo lubię, przytłacza mnie ten stres, ale od czegoś trzeba zacząć.
A teraz zmiana tematu, zmiana akapitu. Napisałam, że wrócę do tematu pisania artykułów. Otóż pewien portal ogłosił się kiedyś, że potrzebują ludzi do pisania artykułów, za darmo, ale dają referencje i papier, że się pisał dla nich, a oni publikują artykuły na swojej stronie lub też w czasopismach czy innych stronach podpisując to nazwiskiem autora. Stwierdziłam, że wyślę wiadomość, zaproponowałam pomysły. Wszystko odbywa się drogą internetową, kontakt z główną redaktorką też. Zatem ww Pani odpisała, że chce przeczytać artykuł próbny i wtedy zdecyduje, czy mogę dla nich pisać. Temat był wymyślony przeze mnie ("Polak Polakowi wilkiem"), podano mi kryteria, miałam na to tydzień. Wczoraj dostałam odpowiedź. Otóż: tekst wymaga pewnej korekty, ale spodobał się Pani redaktor i widzi mnie w pisaniu. Potem napisała: "Ale zanim tekst trafi do publikacji...chciałabym powitać Panią na pokładzie redakcyjnym"!!!! Hah, zostałam Panią redaktor! Wiem, że to może coś głupiego dla niektórych, bo 'za darmoszkę', ale w dzisiejszych czasach liczą się również referencje, a najważniejsze jest to, że lubię pisać i będzie mi to sprawiało przyjemność:))
Także...z jednej strony obsługiwanie głodomorów- skądsik trzeba sałatę brać, a  z drugiej strony jakaś pasja, bez zysków pieniężnych, ale za to z jakimi zyskami duchowymi.
Jest tyle rzeczy na świecie, które cieszą człowieka, smucą, rozśmieszają, frustrują, szokują, przytłaczają, odtrącają, stawiają wyżej, niżej, na równi z innymi, kierują to w prawo, to w lewo. Ale cokolwiek się w życiu nie dzieje, nawet jeśli to w danym momencie wydaje się być ciężkie i tragiczne, to z perspektywy czasu wyda się to przydatne i uczące. Nie wolno żałować niczego. Żadnej rzeczy, która jest ludzką cechą i czyni nas ludzkimi istotami.
Czy kiedyś pomyślałabym, że wyjadę za granicę, że będę podnosić 20 kilogramowe ciężary, że trafię na chwilę do fabryki whisky, że będę uczyć dzieci pisać, że skończę college, że spotkam w ciągu 3 miesięcy 3/4 narodowości świata, że polecę samolotem, że zobaczę wcześniej Morze Północne, niż nasze polskie i zapewne równie piękne?Będzie o czym pisać. Kto by pomyślał, że zamieszkam w Londynie, że będę znów pracować w restauracji, że będę pisać artykuły?Kto by pomyślał?

niedziela, 2 września 2012

Co można na ścianie?

To taka rzecz, która podtrzymuje sufit, nawet jeśli pod nim jest nierówno. To też taka rzecz, na której utrzymują się kolory domu, wszystkie zarysowania. Pokazuje upływ czasu. Stanowi ciężar dla podłoża, którym kroczymy, na którym wydreptujemy nasze domowe życie, zostawiamy ślady naszej obecności. To tak z grubsza.
Ale ściana to coś więcej. W epoce multimediów, wszystkowiedzących stron internetowych i portali społecznościowych ściana to też tablica, na której zupełnie jak uczniowie podczas przerwy wypisują bzdury, a bardziej wrażliwi umieszczają tam jakieś ważne posty. To też miejsce obrzucania pomidorami, jajkami, czy innymi łatwo ściekającymi produktami ludzi, zjawisk, wydarzeń. Ściana facebook'a. Narkotyk. Mówiło się kiedyś, że wśród dzieci zdarzały się takie, które lizały lub gryzły ściany pokryte mlekiem wapiennym, gdy miały niedobór wapnia. Brakowało im budulca szkieletu: kości i mięśni.
Współczesnemu człowiekowi także brakuje budulca, egzystencjalnego jak mniemam, więc gryzie lub zlizuje usłużenie to, co na ścianie się znajduje, a czy jest tam jakiś budulec-zależy od tego, czym ściana jest pokryta. Należy mieć nadzieję, że organizm traktuje to wybiórczo i wchłania tylko te substancje, które budują, a nie niszczą egzystencjalny szkielet. A co na ścianie moi drodzy? Otóż wiele ciekawych rzeczy: demotywatory, wyszydzające wszystkie sfery życia publicznego, ale też prywatnego ludzi znanych i nieznanych. Linki youtube, z filmami śmiesznymi lub tragicznymi, teledyskami, wiadomościami, wypadkami, wpadkami. Są też zdjęcia z podróży znajomych pt. "Patrzcie-to ja! Taki szczęśliwy i spełniony! Proszę mi zazdrościć, to nie nadużycie!" lub też 76 zdjęcie swojej pociechy, tym razem w kombinacji ubraniowej "zieleń-czerwień z motylkiem i opaską na głowie, a mama po lewej stronie, z 'dziubkiem' na twarzy, rzecz jasna". Tak na marginesie, ciekawe co powiedzą te dzieci, które zobaczą się na facebooku np. bez majteczek, umorusane jogurtem, przeszukując historię internetową. Oby miały dużo witamin i minerałów w organizmie, by cierpliwie i spokojnie przeżyć traumę.
Zatem, na 'wallu' można umieścić wszystko, a co będziemy oglądać, zależy...niestety nie od nas, lecz od naszego środowiska, inaczej ujmując-od naszych znajomych. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Jakich sobie znajomych zaprosisz, tak będzie wyglądać ściana. Zupełnie, jak podczas przyjęcia sylwestrowego, czy urodzinowego w wynajętym lokalu. Może być czysto, ale po odrobinie szaleństwa-wiadomo. Można oczywiście próbować ustawiać znajomych, ale ściana jest dla wszystkich, każdy może coś od siebie dołożyć. Uważajmy zatem, od kogo przyjmujemy zaproszenia, lub kogo zapraszamy. Bo może się okazać, że takich śladów użytkowania nie pokryje nawet dekoral.
Ściana facebook'a ma też swoje pozytywne strony. Odsłania ludzkie charaktery, zachowania. Kilka dni temu przyglądnęłam się 'mojej' ścianie i ujrzałam kilka linków dodanych przez moją znajomą z liceum. Robiąc jej jednozdaniowy rys charakterologiczny, mogłabym napisać kilka przykrych rzeczy, więc tego robić nie będę. (No i właśnie odsłaniam swoją cechę, bo niby dlaczego mam ją w znajomych?Ciężko mi odmawiać.). Ale wracając do jej linków, najpierw udostępniła piosenkę religiną "Podaj dłoń" użytkownika "Przyjaciele Jezusa", a następnie 2 linki użytkownika "Torebunia" brzmiące następująco: "seksownie, gdy chłopak niedokońca wymawia 'r' " ('niedokońca' pisane razem), oraz drugi link: "Drodzy mężczyźni! ZALICZYĆ możecie egzamin, POSUNĄĆ możecie krzesło, PRZELECIEĆ możecie się samolotem, BZYKAĆ może pszczoła,a PUKNĄĆ możecie się w czoło". (Za wszelkie wulgaryzmy autor przeprasza, zostały użyte jako cytaty, w celu stworzenia rysu charakterologicznego 'znajomej'. Dalsze komentarze wydają się być zbędne.
Inna sytuacja i inna osoba, umieszczająca zdjęcie rozkładającego się psa, któremu już została tylko sierść i zęby, a przy nim siedzącego małego szczeniaka. Zdjęcie okrutne i rozczulające, zwłaszcza dla miłośników zwierząt, którzy od razu pomyśleli, że ów pies został zabity przez człowieka w jakiś okrutny sposób i osierocił tego ślicznego szczeniaczka. A przecież mógł po prostu umrzeć ze starości. Oburzenie jednej z osób, proszącej, aby takich zdjęć nie udostępniać na tablicy lub zaznaczyć opcję, że załóżmy Zośka K. (oburzona osoba) nie musi tego oglądać. No cóż, publiczna ściana, każdy zamieszcza tam skrawki życia, urywki rzeczywistości, która bywa czasem okrutna. Autor nie stoi po żadnej stronie. Ale tablica, ściana to taka ulica, na której spotkać można wszystkich i wszystko. Radość i życie, ale i smutek i śmierć. A jeśli chcemy być bezpieczni, to tylko na swoim profilu, tzn. w domu, w którym kolorujemy ściany, jak tylko nam się zamarzy.
Kto dziś nie ma konta na facebooku? Jest inny, wyjątkowy, niepowtarzalny, spokojny, czysty i nieuzależniony od cuchnącego globalizmem narkotyku? Choć są i tacy, którzy mają konta anonimowe i ukrywają się, śledząc poczynania swoich 'znajomych' na facebook'owym wallu.
Czy to zdrowo mieć konto na portalu społecznościowym, którego twórca pławi się w mamonie, a samemu, jako jego poddany i  maszynka do robienia pieniędzy, umieszczać linki o niesprawiedliwości, biedzie i marzeniach o podróżach po całym świecie? Bo tylko pieniążków brak. Z drugiej strony, czy warto, zamiast zwiedzać świat obrazków, zdjęć i linków, ale też świat znajomych, tłuc się po świecie, niczym prawdziwi Cyganie, których już ponoć nie ma, bo cztery kąty i okna za szkła, pełna miska i 'fejsbukopoemat'..?Może tylko po to, by udostępnić album z ostatniej egzotycznej podróży na swoim profilu. I tylko koni, tylko koni żal.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Bat For Lashes

Tego albumu właśnie dziś zamierzam posłuchać.
Czytałam, słuchałam. Ma piękne teksty.
Tylko siebie mam wychwalać na moim blogu...?

Miłego słuchania!Two Suns

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

PARTy: 'Wolne miasta' i "Sierpniowe głosy sumienia"

To nie wyskokowy tytuł, oznaczający bibę, imprezę, prywatkę. To nawiązanie do części. Dotyczy to notki, ale też życia. Tak to już chyba jest, że dzieli się na części, szczęśliwsze i te mniej zabawne. Te, które płyną szybko przeistaczając się w kolejne części bez większego echa i te, które stemplują na naszej skórze ślady, odznaczają się w naszym sumieniu tak mocno, że czasem kilka minut z przeszłości krzyczy w sumieniu i nie pozwala cieszyć się do końca szczęściem. Jest sierpień, stąd o sumieniu. Zatem część pierwsza-już za chwilę.

Part 1: Wolne miasta.

To wcale nie takie miejsca, w których mnóstwo wolności, bo to chyba wartość, która nie może dotyczyć rzeczy, czy miejsc. Wolność to według mnie cecha ludzka. I można ją posiadać w sobie nawet jeśli trzymamy się jakiś reguł, zasad. Jeśli nawet żyjemy w jakiejś klatce, nie tyle dobrej dla siebie, co dla innych. Czasami i tak bywa. Tak! Można mieć wolność wiążąc miłościami, przyjaźniami swoje ręce, serca, duszyczki, nawet z osobami, które są daleko i widujemy je bardzo rzadko. I ta właśnie wolność pozwala na to, że kiedy już ujrzymy twarze dawno niewidzianych przez nas ukochanych osób, żeby uścisnąć je i przywitać tak, jakby się ich nie widziało 2 dni. Ale wracając do wolnych miast...To nie takie miasta, w których pachnie wolnością. To chyba raczej takie miasta, w których wszystko 'wolno', a tego z wolnością mylić nie należy. Można, jak pewien pan, iść środkiem zatłoczonej ulicy i wysłuchując trąbienia rozzłoszczonych kierowców, a może raczej zszokowanych, i podgwizdywać sobie radośnie. Można, jak pewien bogacz w swoim samochodzie bez dachu, jadąc w piękny, słoneczny dzień podgłosić muzykę 'na max' i śpiewać sobie na cały głos jadąc w owym samochodzie. Kto go zna, kogo to obchodzi, czy śpiewa na cały głos lady gagę, czy Pink Floydów. No kogo? Dlatego można, a co. Można iść wieczorem na spacer, sączac sobie piwko i nie bać się, że zaraz dostanie się taki mandat, że można za to kupić kilka zgrzewek piwa i jeszcze wódeczka by się ostała. Wolno- choć niby to już nielegalne- iść w środku dnia i palić ziółko przed zakupami, może nawet zakupami z dziewczyną/chłopakiem, żeby nie dostać białej gorączki. Cóż z tego, że np. ja to poczuję, czy jakiś 'jukejowy dzielnicowy', mają go za to biczować sto lat? Ma mózg, wolną wolę, zatem według nazwy-wolno mu! To miasto odciska na twarzy każdego z nas jakąś teksturę, a na duszy deseń, które powodują pewien spokój, co do przyziemnych. Nie trudno kupić jedzenie, nie jest drogo, nie trudno kupić słodycze, alkohol, sukieneczkę, bluzeczkę, duperelkę, tablet, e-booka, popracujesz 4 dni i masz małe urządzonko, dzięki któremu masz internet na całym świecie. Bez umów, bez podpisów...dobra, bo już brzmię jak z jakiejś placówki kredytowej. Zatem, desenie, tekstury, farby nieba, które ciągle tkwi w jakimś smogu, łamanym przez przecinające je samoloty powodują, że chce się tu zostać. Ale to nie miasto daje spokój w środku. Uczucia, te odwzajemnione, to, że są ludzie-daleko i blisko, do których się tęskni i oni też tęsknią. Spojrzenia, rozmowy, gesty, uśmiechy, płacz, smutek-bo też jest potrzebny, melancholia, przemyślenia, głosy sumienia. To wszystko charakteryzuje człowieka, wolnego, jeśli może sobie na te rzeczy pozwolić bez skrępowania. Za wszystko inne zapłacisz kartą master card...

Part 2: Sierpniowe głosy sumienia.

Mija sierpień. Kilka lat temu (tak to napiszę, jest łatwiej pisać 'kilka', żeby brzmiało, ze to dawno temu) coś zakończyłam, coś rozpoczęłam, może dzięki temu jestem dziś tu, gdzie jestem. Choć minęło sporo czasu, ciągle motam się w sobie, biję się z sumieniem, że zaburzyłam czyjąś wiarę w uczciwość choć jednej osoby na świecie, za którą uważano mnie właśnie. A taka nie jestem zawsze. Pewnie nikt nie jest. Ale zakończenie poprzedniego związku boli mnie do dziś, wraca to do mnie jak bumerang i dostaje tym bumerangiem, że tam brzydko się wyrażę 'po pyszczysku'. Mogłam inaczej-taki głos słyszę dość często w mojej głowie. Jeśli czuje się, że coś jest nie tak, że coś wygasło, że 'to nie to'-trzeba to wyznać drugiej osobie. Bo to człowiek przecież, a nie jeleń..z rogami. Jestem teraz szczęśliwa, ale tak bardzo się boję o ten teraźniejszy związek, że momentami popadam w panikę. Bo jest jakoś..doskonale. Chciałabym wykrzyczeć prosto w twarz osobie, która 'pomogła mi" w oszukaniu drugiego człowieka, i która też kogoś oszukuje, wykrzyczeć prosto w twarz, co czuję. 2 lata temu nie mogłam, bo myślałam, że to z nim się uda. Ale teraz powiedziałabym: nie wolno tak ot, zachcianką niszczyć innego człowieka.
Dziś, porządkując skrzynkę mailową wygrzebałam stare maile od byłego M. Gorzkie, niczym piołun. Ale napisał tam rzecz, nad którą myślę cały dzień. Napisał, że nawet kiedy pewnego dnia wysiądę z jakiejś hondy civic z jakimś bankierem pod hipermarketem, a on będzie siedział w pudełkach, to i tak będzie miał więcej ode mnie. No tak-spokój sumienia. Ja go jeszcze nie mam. Może miałabym go, gdybym wiedziała, że on ma dodatkowo, oprócz tego 'wszystkiego' jeszcze jedną cechę: umiejętność wybaczania.
To taka prywatna część. Może niektórzy będą wiedzieć o co chodzi.
Idę zrobić rybkę, bo Bunny dzwonił, że dopiero wraca z pracy i nie wie, jak się nazywa.
Powiem mu, przy obiedzie.

PS: A z pozytywnych rzeczy, to taka, że idziemy w grudniu z Bunnym na koncert Skunk Anansie. Ach to UK...ach, wszystko te cholerne funty...

wtorek, 14 sierpnia 2012

Są takie rzeczy...

Są takie rzeczy na świecie, że niektórym się nawet nie śniły-nie tylko filozofom-pozdrowienia dla Majci.
Naprawdę! Są takie rzeczy! Na przykład są takie szampony, że nie trzeba moczyć głowy, żeby "umyć"głowę. To suche szampony. Są takie małe komputerki Nintendo, w których mieszczą się gry w 3D, i widzisz wszystko, jakby działo się naprawdę. Gdzie wśród nich jest stary Mario Bros? Są takie kremy, co opalają, bez wychodzenia na słońce. Są takie majteczki, których nie trzeba ściągać do seksu, bo mają taką specjalną dziurkę w odpowiednim miejscu, podobnie staniczek-dziurka w miejscu baaardzo wrażliwym. Więc można wyglądać, jak z reklamy i kochać się z kimś bez przeszkód w bieliźnie. Poważnie! Są takie alkohole, które smakują jak sok, a po wypiciu kilku drinków człowiek zaczyna przewracać się na prawo i lewo. Są takie rzeczy! Są takie sklepy, że nie trzeba nic mówić, żeby coś kupić, nawet gdy obsługuje Cię ktoś za kasą. Bo nic nie mówi, ani dzień dobry, ani pocałuj mnie w rączkę. A cenę pokazuje komputer, wkładasz kartę, zabiera co trzeba. Wychodzisz z siatami. I konsumujesz.Są takie sklepy! Są takie kreskówki, które śmieszą dorosłych, ale kompletnie nie nadają się do oglądania przez dzieci, bo jest  w nich przemoc, seks, narkotyki i głupota. Ironiczny i pokręcony "Family Guy" na przykład.Jest taki serial animowany. Jest! I on mnie śmieszy. Ale oprócz niego są jeszcze inne rzeczy. Są odkurzacze, które same odkurzają. Są sztuczne nerki, serca, ręce, nogi, penisy i pochwy też, a jakże! Jest herbata, kawa, cukierki o smaku whisky, a whisky bez whisky. Są szminki powiększające usta. Wyhodowane ziemniaki wielkości kilku normalnych, naturalnych. Są już domy budowane z opon samochodowych, także jak zaistnieje przemoc w takiej ekologicznej rodzinie, to gdy mąż weźmie ekologiczną swą wybrankę za fraki i rzuci nią o gumową ścianę, to nic się jej nie stanie. Poważnie. Jak miło, że ekologia dba też o socjalne aspekty rodzinne. W Japonii na ten przykład, drodzy moi, ślubów udziela robot. Takie rzeczy. Ciekawe, czy przestrzega celibatu.Mamy też na światowym targu papierosy bez nikotyny, zegarki na wodę,  papierowe odtwarzacze winyli i inne pierdoły klasy światowej.
Ale...Są też takie rzeczy, które wynalazkami nie są, choć są ciągle odkrywane na nowo. Na przykład poranne przytulanie, wspólne łaskotanie, wspólne gotowanie, spacery, drzemka pod kocem nad morzem, wspólne chlapanie się wodą po umyciu zębów. Taaakie rzeczy! Przesłodki pocałunek po zjedzeniu śniadania, z kanapką z pastą rybną w roli głównej. I wyobraźcie sobie, że są też takie rzeczy, że ten pocałunek jest słodki! Trzymanie się za małego paluszka podczas bieganiny między jednym a drugim metrem, szukanie dużego wozu pośród tysiąca świateł w ogromnym mieście. Są takie właśnie rzeczy. Jak śpiewa Sojka-których nie można kupić.
PS: Jest jeszcze jedna taka mała rzecz. Wyobraźcie sobie. Jest noc, łóżko, jest miło, gra wstępna. Jedna osoba chce ściągnąć koszulkę, załóżmy, że jestem to ja. (Wybaczcie opis sytuacji intymnej, ale spokojnie- to żaden pornol). Zatem próbuję ściągnąć koszulkę, a jako że jest ciemno-nic nie widzę. I nagle! "Brzdęk!!!" Gruchnęłam swoją głową w jego głowę tak, że zadzwoniły mi zęby. On myślał, że złamał mi mózg, a ja myślałam, że już nie mam zębów :D :D Z przerażeniem zaczął wypytywać, czy wszystko dobrze, co się stało, że przeprasza itd., a ja zaczęłam się tak głośno śmiać, że zaczął mnie uciszać, bo przecież ludzie śpią. Śmiałam się tak, że leciały mi łzy, jednocześnie sprawdzając stan uzębienia. No popatrzcie! Takie rzeczy! Facet babie z dynki, a ta się śmieje i rozpisuje się romantycznie, jaki ten świat jest wspaniały! Po 15 minutowym ataku śmiechu padło pytanie "To co, idziemy spać?"Śmialiśmy się z tego jeszcze chyba pół godziny. Taki romantyzm po ciemku. Takie rzeczy!

środa, 8 sierpnia 2012

przedłużenie żelazka

Uwaga!To będzie notka w stylu "rozkminiam swój związek", wybaczę, jeśli ktoś po kilku zdaniach zrezygnuje i poczeka na jakąś ciekawszą, mniej egoistyczną, o ciekawszych aspketach życia notkę, bo być może "co ja tam wiem". Zatem zaczynam.
Zastanawiam się ostatnimi dniami nad wolnością w związku. Mój jest bardzo świeży, nowy, a w prozie mój związek istnieje od jakiś 3 tygodni, więc niewiele. Zwykle, kiedy związek trwa 2-3 miesiące, a ludzie się po prostu ze sobą spotykają, codziennie, co 2 dni, zaczynają się poznawać, zaczynają uczyć się rozmawiać, obcować ze sobą w różnoraki sposób. Choć mój trwa jakies 2-3 miesiące (bo wcześniej była to bardziej mocna przyjaźń), to poznawałam Mr. A już wcześniej. Moja Żona powiedziała mi kiedyś coś bardzo mądrego i interesującego. W mojej relacji z Mr. A dobre jest to, że przez cały początek, poznawanie się polegało na rozmowach, na niczym innym, bo poznawaliśmy się przez internet, telefony. Obcowanie fizycznie-wszelakie, chodzi mi też o jedzenie, na przykład-odbywało się kilka razy, po kilka dni. Cała reszta czasu (w którym byliśmy przyjaciółmi, dobrymi przyjaciółmi, otwartymi na wszystko oprócz związku, do którego należało dojrzeć) polegała na opowiadaniu o rzeczywistości, o swoich stanach, o pracy, o codzienności, poglądach, przyzwyczajeniach, hobby, zainteresowaniach, dobrych i złych chwilach, rechotaniu się do monitora, ale też płaczem, bo w życiu bywa różnie. (Żona to jednak pozytywny wynalazek ;) ) Zatem teraz jest nam trochę łatwiej, bo kiedy zachłystujemy się sobą podczas spędzania mnóstwa czasu razem, znamy się już trochę i ten początek jest łagodniejszy. Wiem, czego mogę się spodziewać, wiem, że nie muszę się bać, jestem spokojna i jest mi z tym dobrze, choć takiego spokoju raczej nigdy nie miałam. Nie mogłam być spokojna, że na przykład mój chłopak-teraz już eks- nie założy na wieczór albo w dzień mojej obrony mgr jakiejś koszulki z kwiatkami, chyba damskiej, w której wygląda jak osioł, bo "musi się coś dziać, jest zabawa". Takie akcje zawsze mnie wyprowadzały z równowagi. Wiem, że to dziwny przykład, bo to tylko koszulka. Nie chcę wyjść na dziewczę, które patrzy tylko na ubiór, bo tak nie jest, ale pewne sytuacje wymagają w życiu przewidywalności i spokojnego podejścia. Lubię niespodzianki, ale powinno się je robić, jeśli się zna drugą osobę i wie się, że owa niespodzianka nie wyprowadzi drugiej osoby z równowagi. Zatem..jestem spokojna, że Mr. A nie zostawi mnie w środku imprezy i nie znajdę go nawalonego przy barze, bo bawimy się razem. Wczoraj byłam w klubie salsy z ludźmi z pracy Mr. A. Był delikatny stres, bo ich nie znałam, poza tym była tam jego koleżanka, która zna jego 'byłą', więc bałam się najzwyczajniej w świecie 'babskiej obczajki", tym bardziej, że miałam krótką 'małą czarną', szpilki i czerwone paznokcie, na co dzień tak się nie ubieram. Ale okazało się, że byli dla mnie mili, choć niewiele było okazji do rozmów, bo w końcu uczyliśmy się tańczyć salsy (tylko jedna dziewczyna bezwstydnie mierzyła mnie z góry na dół, nie będę tego komentować). Byłam ze swoim partnerem, dzięki niemu czułam się bezpiecznie, mogłam przewidzieć, że nie zostawi mnie samej. I że nie przebierze się nagle w koszulę w kwiatki. Ostatnio postanowiliśmy jeździć na rolkach, po zakupieniu sprzętu, pojechaliśmy do ogromnego Hyde Parku i tam znaleźliśmy ciche miejsce do nauki-wyśmienite spędzanie czasu , wspólne utrzymywanie równowagi-jakie to życiowe. Pomimo tego, że właśnie mnóstwo czasu spędzamy razem, pomimo, że często trzymam go za rękę albo on mnie, to dajemy sobie trochę zdrowego luzu. Siedząc w pokoju, ja np. piszę bloga czy czytam gazetę, książkę, a Mr. A gra w Playstation, na której się kompletnie nie znam, maluje figurki, czyta książkę o grze strategicznej czy gazetę New Scientist. I wiem, że nie musimy nic do siebie mówić (choć on czasem pyta, czy wszystko ok i czy nie gniewam się, że on sobie gra-nie wiem, kto go biednego tak tresował), mamy swój czas, nie musimy być do siebie przyklejeni, jak ślimaki, których ostatnio tu mnóstwo pod blokiem. Czuję, że w tym związku jest miejsce na uczucia, przywiązanie, wspólne spędzanie czasu, ale też na osobistą wolność, która wbrew pozorom zbliża, a nie oddala ludzi od siebie. Jeśli będzie chciał wyjść do kolegi wieczorem, pograć w grę strategiczną Malifaux (widzicie, jak szybko się uczę, ha! :D ) to nie będę miała nić przeciwko, bo wiem, że to jest mu potrzebne, mi zresztą też. Bo kto nie chce, żeby jego partner był szczęśliwy i spełniony?A spełnianie się w swoich pasjach i zainteresowaniach do tego prowadzi.
Wczoraj byłam odebrać paczkę dla Mr. A, czekał na książkę o nowej grze. Otworzył ją zaraz po pracy, ale ze względu na imprezę nie zdążył jej nawet przejrzeć. Dziś po śniadaniu książka patrzyła się na niego bezlitośnie, podobnie jak on na nią, widziałam to w ich oczach ;) , ale miał niewyprasowaną koszulę do pracy, więc stwierdził, że książkę przejrzy później. Potem, nastąpiła rozmowa: zabrałam mu deskę do prasowania i żelazko sprzed nosa i powiedziałam: "śmigaj na łożko  Bunny czytać książkę, ja Ci wyprasuję koszulę". "Ale jak to, ja będę sobie leżeć i czytać beztrosko książkę, a Ty będziesz mi prasować koszulę?Uznasz mnie za szowinistę" (dodam tylko, że jest 100 razy lepszy w prasowaniu koszul niż ja, skuBunny ;) )Na to ja odpowiedziałam: "Nie uznam Cię, wiem, że sprawi Ci to przyjemność przed pracą, Ty się zajmiesz książką, ja się zajmę Twoją koszulą". Prosta, prozaiczna sytuacja, w której nie robię nic, żeby się podlizać. Sprawia mi przyjemność prasowanie mu koszuli, po prostu. Poza tym lubię prasować, swoje rzeczy rzadko prasuję, bo nie muszę. Poza tym robię to z jakimś zamiłowaniem. Może to dziwne, ale nie robię tego mechanicznie, bo wiem, że on ją za chwilę założy. Jestem w takim momencie przedłużeniem bezdusznego żelazka, które miał kiedyś na co dzień i traktował prasowanie jako czynność przymusową. Teraz jestem przy nim ja, a żelazko ma przedłużenie, i to żyjące, z bijącym serduchem..
PS: W sklepie takich nie dają, bezcenny mechanizm..

środa, 1 sierpnia 2012

tasiemiec

Nie piszę za często bloga. Pisałam go wczoraj. Ale muszę dzisiaj się tu pojawić. W ostatnim 'PS' napisałam, że śnił mi się 'paproch'. Dziś śnił mi się tasiemiec. (UWAGA Wrażliwi-nie czytajcie, obawiam się o pawia na Waszym monitorze, mi samej niedobrze, kiedy o tym piszę). Stałam przed lusterkiem i kiedy otworzyłam usta on się pojawił w mojej buzi. Więc złapałam do za 'łeb', był dość duży, tzn. na pewno długi, ale też szeroki, był niczym wąż. Złapałam go za bezczelny łeb i próbowałam wyciągnąć ze swojego ciała, powstrzymując odruchy, wiadomo jakie. Było bardzo ciężko. Kiedy już wydawało mi się, że prawie go wyciągnęłam, zaczął wyślizgiwać mi się z dłoni,tak- był tak ogromny, że trzymałam go całą dłonią. Wtedy po prostu się urwał. Część, która została mi w ręce wyrzuciłam do umywalki, właściwie sama w swej śliskości uciekła. Reszta znów schowała się do środka. Świecił się niczym neon, na żółto. W domu powiedziałam co się stało, Mr. A też tam był, więc mu powiedziałam i tłumaczyłam wszystkim, że to pewnie dlatego tak chudnę. Koniec snu. A teraz - tadaaaaaaaaam: tłumaczenie snu w sennikach internetowych (zdobyłam się na przeglądnięcie, bo sen mnie tak zmęczył, jak ostatnio wiele snów, które wydają się realno-przyszłościowo-przeszłościowe). Zatem po przejrzeniu kilkunastu stron z sennikami i stwierdzeniu, że wszystkie zawierają podobne tłumaczenia zamieszczam jedno z nich:

"Sen o tasiemcu może świadczyć o dręczących Cię głębokich wyrzutach sumienia, które siedzą jak tasiemiec w Twoim wnętrzu i wysysają z Ciebie chęć do życia. Tasiemiec to wredna i paskudna istota która w samej swej naturze jest pasożytem zatruwającym samym swoim istnieniem otoczenie. W twoim życiu pasożyt to zdecydowanie coś podłego co zrobiłeś kiedyś, coś kompletnie niezgodnego z Twoją naturą, a teraz to coś niszczy i zatruwa Twoje życie choć gdyby się temu przyjrzeć dokładnie to nie ma to większego znaczenia. To że zrobiłeś coś niewłaściwego i żyjesz w poczuciu winy, nie oznacza że trzeba to w sobie trzymać i pozwalać mu zatruwać swoje życie, nadszedł czas by zniszczyć niechciane i niepotrzebne przeżycia i to raz na zawsze. Jeżeli śni ci się, że widzisz lub masz tasiemca, to również oznacza niemiłe perspektywy dla Twojego zdrowia i dla Twoich spraw służbowych i finansowych. Każdy musi sam szukać swoich sposobów na zniszczenie pasożyty zasiedlające jego wnętrze, dla jednego to modlitwa i szczere wyznanie grzechów, bądź rozmowa z psychoterapeutą, można tez powierzyć swoje problemy tym którym ufamy, ważne jest by nie odwlekać tego co jest naszym wewnętrznym problemem na potem, bo potem to już nie będzie problem tylko tragedia"
Z tą tragedią to może przesada..ale co do k**** nędzy? Dlaczego ostatnio śni mi sie tak wiele rzeczy, które faktycznie siedzą w mojej głowie, które mnie niesamowicie dotyczą albo po jakimś czasie się sprawdzają..?!...nie bardzo chcę być osobą, która potrafi wyśnić wiele rzeczy, to męczące, wiem, bo mama miewa takie. Tego genu akurat nie chciałabym odziedziczyć, o ile takowy istnieje.. Choć już nie raz dochodziłam do wniosku, że sumienie dopada właśnie w snach.
Aha, jeszcze jedno tłumaczenie tego snu:

"Jeżeli śni ci się, że widzisz lub masz tasiemca, oznacza to niemiłe perspektywy dla zdrowia i dla przyjemności".

Jutro idziemy z Mr. A zapisać się do przychodni. Ma się to 26.

wtorek, 31 lipca 2012

czarne maliny.

Sytuacja nr 1: stoję na ulicy w kolejce do bankomatu. Przede mną kilka zniecierpliwionych osób, bo jakieś zabandażowane i zaturbanowane ze wszystkich stron palestynko-islamistki wyciągają kolejno karty i wybierają kasę. Myślę: może chcę wybrać cały swój dorobek, kupić bombę za milion dolarów i wysadzić w powietrze cały Londek?..dobra okazja-igrzyska. Poszły. Ale rozejrzałam się wokół. W przeciągu kilku metrów mieszanka ludzi, czarni, żółci, brązowi, biali, czerwoni, może nawet fioletowi (yy..od picia?). Mieni się w oczach. Szukam jakiegoś 'Angola'. Ciężko. Ja jestem jednym z tych kolorów, choć może tylko ja pod tym bankomatem zwróciłam na to uwagę.
Tysiące różnych ludzi, szukających swojego miejsca na ziemii. I trafili akurat tu. Ja też.
Sytuacja nr 2: Wracam z zakupów-sama już jestem w stanie dotrzeć do najbliższych sklepów-sukces. Ludzie pędzą z zakupami, dziećmi w wózko-czołgach, z psami, kotami, czy innymi gadami, nie zwracają uwagi, czy ktoś stoi, siedzi, popychając się mkną, za promocjami, oglądają kolorowe wystawy, reklamy. Dobrze mi kiedyś powiedział mój starszy przyjaciel Szkot-wujek James: "Nie zdziw się, tam ludzie nie zwracają na siebie uwagi". Racja wujaszku. I nagle w zgiełku dostrzegam babuszkę, stareńką kobietę w szarych, trochę brudnych ubraniach, w chustce (zupełnie nie w nowoczesnym londyńskim stylu). Siedzi i coś skubie dłonią w drugiej dłoni. Jest poza tym wszystkim, może kiedyś tu była szczęśliwa, może była na topie, może jej nie wyszło. Siedzi na ławce, być może odpoczywa, być może nawet jest szczęśliwa. Nie wiem, przecież nie zapytam. Zwalniam i patrzę na nią. Ma w sobie tyle życia, tego swojego, a jednocześnie tak niewiele. I prawdopodobnie ma to w nosie, że siedzi pod niebem, które przez 5minut nie potrafi pozostać czyste-bez ani jednego samolotu. Mijam ją. Idę w swoją stronę. Tak się cieszę, że byłam w stanie ją zauważyć. To nie tak, że chodzę po okolicy i ogłaszam swoją miną, jak to mi strasznie smutno, jakaż to jestem samotna i wrażliwa i nieszczęśliwa, bo zawsze szukam dziury w całym.. Nie. Bo jestem szczęśliwa, dawno nie byłam aż tak. Budzę się obok kogoś, kto dziękuje mi, że jestem. Komu z przyjemnością robię zupę pomidorową, kto pomaga mi przemykać przez Londyn bezpiecznie i bezboleśnie. Sęk w tym, że zmieniłam miejsce. Ale dochodzę ostatnio do wniosku, że chyba wszędzie, gdziekolwiek się nie pojawię, będę zauważać małe rzeczy, dla mnie wzruszające, istotne, piękne w całej swojej antyestetyce, dziwności, nieistotności nawet. Taki chyba los wrażliwców.
Sytuacja nr 3: Pod blokiem, w którym mieszkamy jest sporo roślinek. Kiedyś zauważyłam, że rosną tam czarne maliny. Byłam zachwycona, pod blokiem, w mieście, gdzie takie rzeczy można spotkać w sklepie, opakowane w pudełko z tysiącami naklejek, zobaczyłam czarne maliny! Przez kilka najbliższych dni podjadałam je sobie w drodze do domu, nawet jeśli miałam pełne ręce. Pojawiał mi sie wtedy obraz wędrówek nad źródełko, gdzie chodziłyśmy z siostrą, kuzynkami i koleżankami na spacery i zjeść trochę malin-tam były czerwone. Pewnego dnia wracałam do domu z zakupów. Co zobaczyłam?...wycięli wszystkie, jak trawę, zostawili patyczki przy ziemi, wyglądało to dla mnie jak malinowa mogiła. Były takie pyszne. Komu przeszkadzało, że je podjadałam? Być może jako jedyna, bo wiedziałam, że są jadalne.
Takich małych sytuacji mogłabym opisywać tu tysiące. Nie chcę nudzić, może nie chcę spędzać tu tyle czasu celowo, bo spędzam go teraz mnóstwo z Mr. A. Ten czas jest bezcenny. Każda z takich sytuacji uczy mnie, kim jestem, gdziekolwiek bym nie była. A teraz wybaczcie, ale Mr. A przyszedł po pracy i chce z nim porozmawiać przed snem. Mam dziś dziwny nastrój, dziwnie melancholijny. Życie-choć to samo, zmieniło mi się, przewróciło do góry nogami. I w tym ogromnym mieście tylko jedna osoba jest w stanie zauważyć w moich oczach, że jeszcze czuję się zagubiona. Dlatego idę się do niej przytulić.
PS; ostatnio często śni mi się morze.. i śnił mi się 'paproch'..wtajemniczeni wiedzą, kto to. Obudziłam się z krzykiem. Ciekawe dlaczego.

poniedziałek, 30 lipca 2012

w-zmianki

Zmieniłam adres bloga-jest mniej skomplikowany. Odezwę się niebawem.

Normalni ludzie

Przyglądam się ludziom. Od zawsze. Pamiętam, kiedy pewnego dnia szłam ze starszym bratem za rękę, miałam może 8-9 lat, obejrzałam się za siebie, bo często oglądałam się za ludźmi. Wtedy on mi powiedział: „Dlaczego się tak oglądasz za ludźmi? Raczej tak nie rób, to niekulturalne”. Nie zapomnę tego, schodziliśmy wtedy drogą w dół, niedługo po przeprowadzce do nowego domu. Od tamtej pory raczej się nie odwracam, bo jestem dorosłym człowiekiem i wiem, że to niekulturalne. Jestem wdzięczna bratu, że nauczył mnie niejednej rzeczy. Ale czasem nie sposób się nie obejrzeć. Każdy jest w jakiś sposób wyjątkowy i cieszę się, że spotykam tyle osób na swojej życiowej drodze. Przed wyjazdem do Londynu pracowałam w sklepie, przez który przewijało się setki turystów dziennie i zachwycali się Szkocją. (Dla mnie spowszedniała, niekiedy nawet jej nienawidziłam. Ale gdyby nie ta dzika kraina nie byłoby mnie tutaj, teraz). Podczas pracy w sklepie przyglądałam się ludziom, zaczynałam rozmowy, bo przecież musiałam dbać o klienta. Ale nie tylko dlatego. Dla mnie to fascynujące, że przez kilka sekund, minut mogłam złapać kontakt z kimś, kto mieszka po drugiej stronie kuli ziemskiej. Mogłam wejść w czyjeś życie na chwilę, poprzyglądać się, pooglądać, zapytać „jak się masz”, bo to w tym kraju przecież normalne, choć mniej normalne, że odpowiada się zwykle „I’m good” albo „I’m fine, thanks”. Doba kryzysu, ludzie, jak to robicie, że tak się dobrze macie?! Poprzyglądałam się najbliższym pracownikom, którzy mieli swoje zdanie na temat innych osób w firmie, na niektórych mowili, że są nienormalni. Wciąż mnie zastanawia,co to oznacza. W sklepie naprzeciwko pracował William, Szkot, dość uprzejmy i miły, jak dla mnie, około 40stki, wydaje mi się, że go rozgryzłam-był sfrustrowany, że pracuje w takim miejscu. „Znowu w życiu mi nie wyszło-można by zaśpiewać”. Wielu takich ludzi spotkałam. Wiem, jak to u nich rozpoznać. Inaczej z nim rozmawiałam, choć czasem szydząco odpowiadał na moje pytania, bo twierdził, że musze wciąż uczyć się języka (miał rację), to wiedziałam, że na takie poczucie trzeba inaczej reagować, czego niektórzy nie potrafią, może dlatego twierdzą, że jest nienormalny. Ile ludzi tyle historii. Dlatego ludziom należy się przyglądać, wysłuchać, spojrzeć, obserwować, bo może osaczeni opiniami ‘nienormalnego’ w środowisku czekają na takie właśnie spojrzenie. W mój ostatni  dzień pracy w sklepie z kaszmirem, w którym ludzie starają się uszczęśliwić wydaniem 1000 funtów na sweterki, usłyszałam od „nie-normalnego” Williamia: „Jesteś inna, wiedziałem od razu, zasługujesz na coś lepszego. Cieszę się, że wyjeżdżasz i gonisz za marzeniami”. Odpowiedziałam tylko: „Nie jesteś taki, jak wszyscy mówią”. Już zapewne nigdy go nie zobaczę. Warto było obejrzeć się za siebie.
Siedzę teraz i czekam na „Mr. A „, przygotowałam obiad, wyprasowałam kilka rzeczy, uprzątnęłam pokój, chciało by się rzec „ko ko ko”. Wciąż do mnie nie dochodzi, że wyniosłam się na dobre ze Szkocji, krainy, która traktowała moją twarz deszczem i wiatrem prawie zawsze, ot tak-żeby było trudniej. To był trudny rok. Jak dobrze, że oglądałam się nie jeden raz, spotkałam mnóstwo ludzi, których nigdy nie zapomnę, z różnych przyczyn. Dzięki niektórym przetrwałam, nie wariując. Niektórzy pokazali mi nowe horyzonty, niektórzy nauczyli, chcący bądź niechcący czegoś dobrego, nowego. I może ja też jestem nie-normalna, bo wierze w dobre serducha ludzi, nawet tych, którzy mnie poranili, nie tylko w tym kraju. Bo oglądam się za siebie. Ale wolę oglądać się jak wariatka i być szczęśliwsza. Wczoraj wracając ze stacji London Euston z Mr. A, obejrzałam się za siebie. Zobaczyłam, że na małym trawniczku rośnie pachnący groszek, taki, jak kiedyś siała babcia. Nie wiedziałam i nie wąchałam tak pachnącego groszku od lat! Jak dobrze, że niektórzy widząc to łapią mnie mocno za rękę uśmiechając się, nie mając mnie za wariatkę. Choć może mają i cieszą się z tego, że z taką będą dzielić życie. Bo cóż to znaczy być normalnym?
PS: Po długim okresie nieobecności na blogu proszę o wybaczenie czytelników. Szkocja zabrała mi wiele, czasu także. I choć czytelników jest zapewne niewiele, proszę o wybaczenie raz jeszcze :)
PS2: mamy w pokoju rybki. Uwielbiam je, ale czemu patrzą na mnie teraz jak na nienormalną? :D