sobota, 9 stycznia 2016

Strachy


Wybiegam z domu. Poranek. Mam 3 minuty, żeby zdążyć na autobus do pracy. Wszystko mogę sprawdzić w telefonie i zegarku. Ile kroków zrobiłam, jak bije mi serce i jak spałam. Za ile minut podjedzie autobus z numerem 11.
Dobiegam. Wciąż go nie ma. Zakładam słuchawki. Pomagam sobie czymś, co pozwoli mi zapomnieć po co i gdzie jadę. Za każdym razem patrzę w okno, na wilgotny i ciemny jeszcze Edynburg. Znikam w autobusie z czasoprzestrzeni. Pomimo tego, że zegarek pokazuje puls 68, wydaje mi się, że on się zatrzyuje, by skumulować sumę wszystkich strachów. Tylko 30 minut zawieszenia, nim dotrę na miejsce. Jednak tok myśli jest tak rozbudowany, jak gdyby jego korzenie miałyby zaraz dosięgnąć jądra ziemii. Czym są te myśli? Czym są te korzenie, które co rano wbijają się w autobusowe siedzenia, jezdnię, ziemię 'wysepki zbawienia'..?
Są tym, czego się boję.

Snów, których nierzadko nie jestem w stanie powstrzymać.
Ludzi, którzy mogą wejść do autobusu i mnie zabić, tak ot, bo ktoś im powiedział, że tak trzeba.
Samotności, tej wewnętrznej, choć wokół takie tłumy.
Braku porozumienia.
Braku spojrzeń w oczy i umiejętności milczenia wtedy, kiedy trzeba.
Kruchości istnienia, wrażliwego, niczym nadgarstki kobiety.
Ulotności i niepamięci. Wspomnienia są tak przezroczyste w pewne dni.
Deszczu, który potrafi zalać nawet najcudowniejszy usmiech.
Dorosłości, którą patrzy się na śmierć bliskich.
Braku wyobraźni i polotu, by tworzyć, a nie odtwarzać.
Kleju, który jakims cudem przytwierdza mnie do kanapy niemal każdego dnia.
Niewdzięczności za trudy, które oddaję z każdym wydechem i pracą pęcherzyków płucnych.
Powolnego umierania, które wzbudzi zwątpienie, że ten świat mimo wszystko piękny.

Naciskam 'stop'. Idę chwiejnym krokiem ku kierowcy. Dziękuję za 30 minut jazdy, pełnej splątanych porannych myśli. To tylko jedna krótka podróż. Jest wcześnie, 7:40. Nabieram powietrza i wypycham ustami tok myśli sprzed kilku minut.
Jeszcze nawet nie świta.