sobota, 22 lutego 2014

Zastanawiałam się, co byłoby dobrym bodźcem do napisania notki na blogu, bo zawsze jakieś są, ale chyba nie na tyle mocne, by popchnąć mnie do zalogowania się i napisania czegoś porywającego. Co rano wchodzą mi do głowy gotowe zdania, nawet kilka, które byłyby dobrym początkiem lub końcem notki, ale w ciągu dnia, w wirze obowiązków, ale też i w spokoju lenistwa, które czasem uprawiam, rozpływają się te wszystkie słowa, myśli, tak dla mnie cenne przecież. I pod koniec dnia myślę, o czym napisać? O przygodach w szpitalu w obcym kraju, który odwiedziłam? O tym, że służba zdrowia chyba wszędzie jest popaprana? O tym, że doprowadziłam swoją współpracowniczkę do łez na oczach wszystkich dzieci i nauczycielek w klasie? (Nie nie, to pominę..)Czy może o tym, że Bunnz odkrył, że myszkowałam na facebooku jego byłej "Kejti" (Jak ja nie znoszę tego imienia...!). A może po prostu lekką notkę o nadchodzącej wiośnie w tonącej Anglii? Może o wszystkim po trochę.

No cóż, zacznę od szpitala. Wchodzę, roztelepana, zdenerwowana, bo dziś gastroskopia. Jeśli jeszcze nie wiecie-panicznie boję się wymiotować, rzadko to robię, bo chyba wolę się męczyć, niż pozwolić sobie na przyjemność odruchu wymiotnego...Idę z Bunnym. Pewna, że to dziś, pewna, że dadzą mi uspokajacze. Wchodzimy, mierzą mi ciśnienie (cholernie mi ścisnęła, ale bardzo miła pani). Robi wywiad. Pyta o szczególy, więc mówię, w razie czego, że mam niskie płytki krwi, że tu w szpitalu niecały miesiąc temu mój gastrolog zlecał mi badanie krwi i powinni mieć wyniki, bo jak zapewniają za każdym razem: "wszystko jest w systemie". I jest. Ale samo istnienie komputerów nie wystarczy. Póki co, do ich obsługi potrzebny jest człowiek-z mózgiem.. Zatem pani kończy wywiad i wychodzi, mówi, że Bunnz nie wejdzie ze mną (w sumie całe szczęście, nie chciałabym, żeby widział mnie w tym stanie, kiedy cała wyluzowana po relanium będę sobie bekać i puszczać bąki w niebo głosy, bo wpuszczą we mnie tony powietrza). No i wchodzi typ, ciapek, co nigdy nie wróży nic dobrego, ale myślę: spoko. Wysłuchajmy Indiańca. Ten zaczyna, że mam niskie płytki i że miał mi zrobić biopsję podczas gastroskopii, a ja na to, że tak, że macie te informacje ale przypomniałam o tym dzisiaj. A ten z hasłem: nie ma sensu robić samej gastroskopii, żeby tylko pozaglądać, bez biopsji, a nie będę ryzykować, bo masz niskie płytki i jest ryzyko krwawienia. Ma pani 85 tys płytek (dla niezorientowanych dolna granica to 150 tys), trzeba by było to skonsultować w hematologiem". Oj, Ulka jak jest głodna do 14;30 i o 3 łykach wody może być niespokojna. Ale mówię mu w miarę spokojnie, że przecież wiedzieli to, bo sam to teraz sprawdził w komputerze i czemu nie odwołali badania, albo przesunęli na inny termin, teraz będę musiała czekać na badanie kolejne 2 miesiące: miesiąc na hematologa, bo wtedy mam wizytę i kolejny miesiąc na gastroskopie. A typ: "może uda się przyspieszyć, ja nie zaryzykuje". (!!!). Więc wyszliśmy, wysyłali nas kilka razy tam i z powrotem na oddział hematologiczny, który jest na drugim końcu ogromnego szpitala, potem znów na endoskopie...i tak chyba z 4 rundy zrobiliśmy (ja do ok godz 16 o 3 łykach wody, tadaaam!). Wyszło na to, że nikt nie wie, dlaczego nie skonsultowali tego wcześniej (W Polsce pewnie by się zdzwonili albo spotkali na szpitalu i byłoby ok, ale tu muszę mieć wizyte u 'swojego' hematologa). W końcu babka w rejestracji na hematologii powiedziała, żeby już nie czekac a ona zadzwoni dzis lub jutro czy dało się przesunąć hematologa. Wyszliśmy. Polska knajpa, schabowy, potem kino. Za 4 dni dostałam smsa ze szpitala z oddziału hematologii, że udało się przesunąć hematologa o miesią. Wizyta za kilka dni. Póki co, jem gluten, który jakoś nie bardzo mi służy, a już wiem, jak to jest być na bezglutenie i czuć się dobrze, nie widzieć potworów w toalecie, niczym z reklamy domestosa.

Rozdział następny, Ex-dziewczyny.
Chyba każda z nas to przerabia/ła. Nie wiem, czy mam fobie, ale nie znoszę tej dziewczyny. Za dużo o niej wiem, głównie rzeczy złych. Kiedy znajduje zdjęcie jej lub ich wspólne w książce, której on nie używał kilka lat, lub na jego starym komputerze fotki, których on jakoś nie usunął, robi mi się w mózgu i w brzuch niepowtarzalna dziura, a jednocześnie wulkan złości. Nic na to nie poradzę, mówią, że zazdrość, może coś ona ma lepszego, może w czymś jest lepsza-nie wiem. Jest- jak to moja mama mówi- w dupę uprzejma, taki ma look. I śmieje się na każdym zdjęciu, też za przeproszeniem jak piz** do majtek. Ale luz, każdy ma swoje osobowości. Ale skoro jeszcze są 'znajomymi' na facebooku, a ona daje 'lajki' jego zdjęciom, komentarze w stylu 'picture perfect', albo jeszcze gorzej-lubi nasze wspólne zdjęcie, to myślę sobie -tez jak mówi mama; "Kiego chuja?"Czego Ty chcesz dziewczę drogie, zostawiłaś narzeczonego to spierdalaj (wybaczcie wulkan emocji). No i kiedy ona ingeruje w jego życie, wiem, że to tylko facebook, wiem, że to głupota, bo on korzysta z fejsa raz na jakiś czas, nie przywiązuje do tego wagi, bo niespotykanie spokojny człowiek z niego jest, kiedy ona to robi wkurwiam się-Amen. Wchodzę na jej fejsa, nie wiem po co, raz weszłam na jej stronę internetową, bo 'dizajnuje' wnętrza, czy coś podobnego, raczej kasuje historię. Powiedziałam, że irytuje mnie jej obecność, nawet wirtualna raz, więcej nie powtarzam. Kilka dni temu weszłam znowu. Historia skasowana. Na drugi dzień po południu słyszę: "dlaczego na stronie google jest okienko "Katie Malik"..?jej facebook?"...czułam, jakby mi ktoś uciął nogi siekierą, strzelił w łeb i podpalił jednocześnie- solidarna z Ukrainą, jednym słowem. Popatrzyłam na niego i odparła: "skoro już odkryłeś, że to zrobiłam, to Ci wyjaśnię to, co już ni mówiłam. Nie lubię jej, jej zdjęć, jej lajków na fejsie i tych poduszek ozdobnych, które mamy w pokoju a widziałam je na waszych starych zdjęciach. Ja zanim wprowadziłam się do Ciebie spędziłam dużo czasu na segregowanie starych zdjęć, żeby Cię niczym nie urazić. Każdy ma swoją przeszłość, rozumiem, ale nie chcę waszej przeszłośći na naszych wspólnych dyskach, półkach, łóżkach. Miałeś dużo czasu, od kiedy Ci to powiedziałam po raz pierwszy, wiem, że masz tysiąc innych hobby do robienia, ale poświęć trochę czasu i zrób to dla mnie". Byłam wkurwiona, mówiłam opanowanym głosem, bo się raczej nie kłócimy, nie krzyczymy na siebie, nie mamy fochów, ale tym razem kiedy to powiedziałam, a on przeprosił i chciał mnie przytulić, powiedziałam, że nie chcę. Milczałam przez jakieś 2 godziny. Robiłam swoje. Potem przyszedł i powiedział: "porządki na fejsbuku zrobione, usunąłem ją". Nie wiem, czemu ale miałam po tym dniu jakby jedą igłę w mózgu mniej. Jeszcze chwilę się dąsałam, potem wyrzucił poduszki. To tylko facebook.

Zatem : Lejdis and Lejdis..w życiu wszystko wydaje się dziwne, bo rzeczy błahe przeistaczają się w ważne i na odwrót. Charaktery delikatne czasem stanowczo ryczą jak lwy. Słońce wydaje się denerwujące, a deszcz kojący i na odwrót. Zależy od położenia, dnia, poziomu hormonów. Nigdy chyba nie można liczyć na stabilność. Kiedyś moja przyjaciółka, Magda, powiedziała mi bardzo ważną rzecz, kiedy zaczęłam rozmyślać i mówić, że właściwie chciałabym poczuć kiedyś taki spokój, że wszystko jest zrobione, posprzątane, pozałatwiane, ogarnięte i usiąść i wypić herbatę. Ona odparła: w życiu nigdy tak nie jest, musisz się przyzwyczaić, że zawsze jest coś, bo taka jest dorosłość. Cały czas staram się z tym godzić i przyzwyczajać do spontaniczności i niespodzianek życia, które przynoszą mi nowe dni. Zatem szczęściem nie nazwę chyba braku trosk i zmartwień, beztroskę, ale świadomość niespodzianek, jakie może przynieść los i przyzwyczajenie się do tego. Jak się przy tym napić herbaty...?

PS1: W Wielkanoc jedziemy do Szkocji na kilka dni.
PS2: Polska zapowiada się na przełom czerwca i lipca.
PS3: Idzie wiosna!!! :)

środa, 5 lutego 2014

Podmuchy

Za oknem wiatr gwizda tak głośno, że zastanawiam się, czy nie wypadną mi w ciągu minuty okna.
Ponoć Anglia tonie w załamaniu pogody, nie odczuwam tego na szczęście, na razie. Ale odczuwam natomiast tonięcie Anglii w ciężkim powietrzu, pełnym zgiełku i ciszy jednocześnie. Powietrzu pełnym zadumy, ale i totalnego braku rozmyślania nad losem ludzkości.
Jak znaleźć balans pomiędzy tym, co ważne, a tym, co by wypadało? Jak rozpoznać słuszną drogę do celu? Jak rozpoznać ludzi, którym można zaufać i czuć się przy nich co najmniej swobodnie? W pracy chyba nigdy tak nie będzie, choć zawsze myślałam, że w każdym zakątku ziemi, bez względu na to, co robimy, są ludzie, w kierunku których można popatrzeć i pomyśleć: "ach, opowiem Ci, jak to dzisiaj się podle czuje z powodu moich durnych snów" albo "nie uważasz, że ta dziewczyna z parteru przypomina aktorkę z serialu X?". Zupełnie błahe lub zupełnie poważno-szczere wyznania, ale prawdziwe, z duszą i wiarą w drugiego człowieka, że nie zrobi z nich pasztetu i nie wymiesza go ze śmietaną. Zawodowo się spełniam, ale nie należy komentować, oceniać, krytykować. A czy mnie można krytykować? A i owszem! Czy to dobrze? Oczywiście! Wszystko składa się na lekcje życia, emocjonalne, zawodowe, personalne. Gdzie samoocena i ewaluacja, którą wałkowaliśmy na studiach? Gdzie jest szukanie wad i naprawianie ich? Gdzie w tym wielkim mieście jest miejsce na szczerość, otwartość i lojalność? ...w książkach fantasy, zapewne.
Człowiek jest tu robocikiem, któremu powtarza się "znajdź swój wewnętrzny spokój i po prostu pracuj" a potem mówi się: "podążaj za misją dyrekcji, wg zasad, nie komentuj, bo to niemoralne"..Dnie wypełnione paradoksem, totalnym, żenującym niemal paradoksem, bo jak mogę znaleźć wewnętrzny spokój, kiedy ktoś obgaduje za plecami, inny ktoś przychodzi i o to pyta, a jeszcze inna osoba dodaje posty na facebooku, że przecież super się ze mną bawi, a potem 'fuczy' po kątach?
Jak znaleźć wewnętrzny spokój w mieście pełnym hien, szczurów, lisów lub też wiewiórek, udających glam-gryzonie, a w rzeczywistości będącymi szczurami z ładnymi ogonami?
Nie dojeżdzam teraz do pracy, omijają mnie tłumy ludzi na stacji Waterloo, w metrze, pociągu. To chyba dobrze: mniej zarazków, brudu i smogu. Mniej sfrustrowanych miernot i ludzi sukcesu, którzy pędzą ruchomymi schodami stojąc w miejscu, jak gdyby sztywniały im kolana, gdy tylko na nie wejdą.
Omijają mnie twarze wpatrzone w laptopy, telefony, gazety. Ręce śmiecące pod siedzeniami, wycierające w nie masło z kanapek. Omijają mnie zęby i migdałki innych ludzi, które można podziwiać podczas ich ziewania. Nad głową słyszę oprócz gwizdu wiatru samoloty, z rzeszami ludzi, którzy szukają spokoju, katharsis, a bardziej realnie- pracy, pieniędzy, domu, sukcesu, żony/męża. Czasami mówię do dzieci, żeby pomachały w kierunku samolotu, do pana pilota, zastanawiając się, do jakiego ciepełka w taki mroźny i wietrzny dzień lecą. Jak dobrze, że te małe istoty, zafascynowane wielkością metalowej bestii nie zdają sobie sprawy z rezultatów rozwoju lotnictwa, migracji i globalizacji. Będą to rozumieć za kilkanaście lat. Tymczasem pomachajmy razem do pana pilota: "Bye bye'...Bye bye spokoju i folklorze, który zanikasz, niczym poranna mgła do południa. Bye bye przygodo, relaksie, beztrosko, bye bye wolnym myślom, bez akompaniamentu szelestu banknotów i rzęchu monet. Bye Bye wartościom bezcennym, a wystawianym na próby czasu i przestrzeni (chyba należy wymienić: rodzina, przyjaciele, miłość, przyjaźn, lojalność, spokój i harmonia).
To krwiożercze pazury bestii wielkomiejskiej codzienności próbują wybić mi okno i gwiżdżą sobie beztrosko. Spróbuje jednak zostawić cząstkę swojej tożsamości, swoich wartości i gnać przed siebie. Może opłaciło mi się obycie ze szkockimi wiatrami. Podmuchy wiatru, nawet te silne, już tak nie drażnią skóry.

sobota, 1 lutego 2014

what should I write, what can I say..

Tak właśnie...posłuchajcie:

https://www.youtube.com/watch?v=uWMWIZNQbIU





'Czemu tożsamość płynie w ciszy, nie wrzasku..?'