sobota, 12 marca 2016

Always something.


Jak dobrze, że nadeszła wiosna. Można winić pyłki za czerwone i łzawiące oczy, zasmarkany nos. Jak dobrze, że to Szkocja. Można winić pogodę, nisko wiszące chumry i ciemne budynki za stany depresyjne. Jak to dobrze, że ktoś zwraca się do mnie 'Proszę Pani' i pyta o dowód osobisty przy zakupie alkoholu. W innym wypadku nie dotarłoby do mnie, że to już dorosłość, to właśie jest moje życie. Właśnie to. Dobrze też, że ktoś ustala taki grafik, a nie inny. Po przyjściu z pracy mogę spokojnie, bez siły zrzucić ubrania, wziąć prysznic, zjeść bezwładnie kolację i usnąć na kanapie pod kocem, nie myśląc, co mogę w tej sprawie zrobić. Tylko się przykulić z bezradności i zasnąć. Żołądek strawi resztę.
Jak to dobrze, że są telefony, internety i 'łaj faje'. Gdyby nie one, nie miałabym pojęcia, co się dzieje tam, gdzie mnie nie ma. A zawsze sie coś dzieje. Zawsze coś.

sobota, 9 stycznia 2016

Strachy


Wybiegam z domu. Poranek. Mam 3 minuty, żeby zdążyć na autobus do pracy. Wszystko mogę sprawdzić w telefonie i zegarku. Ile kroków zrobiłam, jak bije mi serce i jak spałam. Za ile minut podjedzie autobus z numerem 11.
Dobiegam. Wciąż go nie ma. Zakładam słuchawki. Pomagam sobie czymś, co pozwoli mi zapomnieć po co i gdzie jadę. Za każdym razem patrzę w okno, na wilgotny i ciemny jeszcze Edynburg. Znikam w autobusie z czasoprzestrzeni. Pomimo tego, że zegarek pokazuje puls 68, wydaje mi się, że on się zatrzyuje, by skumulować sumę wszystkich strachów. Tylko 30 minut zawieszenia, nim dotrę na miejsce. Jednak tok myśli jest tak rozbudowany, jak gdyby jego korzenie miałyby zaraz dosięgnąć jądra ziemii. Czym są te myśli? Czym są te korzenie, które co rano wbijają się w autobusowe siedzenia, jezdnię, ziemię 'wysepki zbawienia'..?
Są tym, czego się boję.

Snów, których nierzadko nie jestem w stanie powstrzymać.
Ludzi, którzy mogą wejść do autobusu i mnie zabić, tak ot, bo ktoś im powiedział, że tak trzeba.
Samotności, tej wewnętrznej, choć wokół takie tłumy.
Braku porozumienia.
Braku spojrzeń w oczy i umiejętności milczenia wtedy, kiedy trzeba.
Kruchości istnienia, wrażliwego, niczym nadgarstki kobiety.
Ulotności i niepamięci. Wspomnienia są tak przezroczyste w pewne dni.
Deszczu, który potrafi zalać nawet najcudowniejszy usmiech.
Dorosłości, którą patrzy się na śmierć bliskich.
Braku wyobraźni i polotu, by tworzyć, a nie odtwarzać.
Kleju, który jakims cudem przytwierdza mnie do kanapy niemal każdego dnia.
Niewdzięczności za trudy, które oddaję z każdym wydechem i pracą pęcherzyków płucnych.
Powolnego umierania, które wzbudzi zwątpienie, że ten świat mimo wszystko piękny.

Naciskam 'stop'. Idę chwiejnym krokiem ku kierowcy. Dziękuję za 30 minut jazdy, pełnej splątanych porannych myśli. To tylko jedna krótka podróż. Jest wcześnie, 7:40. Nabieram powietrza i wypycham ustami tok myśli sprzed kilku minut.
Jeszcze nawet nie świta.

niedziela, 11 października 2015

Igły


Wiele razy rozpisywałam się na temat przygód emigrantki, tych dobrych i tych złych. Najbardziej łzawe były jednak te złe. Tak też było i tym razem.


Wracam z centrum handlowego, zaraz nad portem Ocean Terminal, z którego odpływają statki do innych portów w Europie. Nigdy przedtem tam nie byłam, a mieszkam 20 minut od portu, więc postanowiłam zobaczyć, jak wygląda centrum handlowe, z którego można w każdej chwili wyjść i zobaczyć uspokajającą zatokę. Byłam ciekawa kontrastu, pomiędzy szkłem, plastikiem i naturą, która rozpościera się zaraz po wyjściu z budynku. Pojawia się też pytanie przygodowe: co by było, gdybym wsiadła do tego statku i podróżowała...? Zapewne paw obligatoryjny na pierwszym planie, ale co potem...? Wracając do przyziemnych myśli stwierdziłam, że przecież muszę iść na zakupy , bo w lodówce pustki. Poszłam więc do pobliskiej ASDY. To sieć supermarketów, w stylu TESCO czy LIDL, dobre ceny, duży wybór. Jak się poźniej okazało, to nie wszystko. Po zakupach, które starałam się zrobić w miarę szybko, jako że nie jestem fanką jasno oświetlonych marketów zatloczonych ludźmi, wymknęłam się szybciorkiem do kasy. Byłam pierwsza w kolejce. W moim koszyku znalazły się dwa drinki, rum z colą, bo mój plan na sobotni wieczór dotyczył wlaśnie drinka, chipsów i dobrego filmu. W pewnym momencie pani kasjerka zapytała, czy może poprosić o dowód tożsamości, odparłam, że jasne, w głowie przeleciało mi pytanie: jak to możliwe, że wciąż mnie o to pytają? Przecież nie wyglądam na nastolatkę, nie kokietuję, tak myślę. Pani obejrzała mój dowód i odparła, że nie może zaakceptować tego dowódu i nie może mi sprzedać alkoholu. Ja, jeszcze spokojnie, odparłam, że tam jest na dole data urodzenia i to jest moje zdjęcie. Wciąż powtarzała, że nie może. Zapytałam o przyczynę, powiedziała, że akceptują TYLKO BRYTYJSKIE dokumenty. W tym momencie mnie wcięło, zapytałam, od kiedy wprowadzili takie przepisy i że nie do końca rozumiem. Zapytałam, czy mogę porozmawiać z managerem zmiany, przyszedł szybko, potwierdził: akceptujemy tylko brytyjskie dokumenty, czyli paszport, prawo jazdy lub brytyjską kartę obywatela. Moje uczucia, uwierzcie mi, mieszały się w pustym żołądku. Byłam zła, zażenowana, czułam się jak jakiś śmieć. Powiedziałam tylko: uważam że to nie fair, i że niestety się dziś nie napiję. Poszłam do punktu obsługi klienta. Tam pani próbowała mi wytłumaczyć, sama do końca nie wiedziała, co ma powiedzieć. Dodam tylko, że wokół stało mnóstwo ludzi. Byłam spokojna, nie krzyczałam, starałam się wyciągnąć jak najwięcej informacji. Pani w biurze obsługi tak się zamieszała, że w końcu powiedziała, że to wina kasjerki, bo jeszcze takiego dowodu nie widziała. Doradziła mi, żeby probować u innej kasjerki. Wtedy dołączył się pan ochroniarz, być może też z obsługi klienta, nie wiem. W każdym bądź razie powiedział, że nie mogę kupić alkoholu, jeśli nie mam wyżej wymienionych dokumentów. Powiedział, że mogę sobie wyrobić brytyjską kartę obywatela (jak się później okazało po sprawdzeniu w domu, jest ona płatna). Właściwie ta karta służy tyko do tego, by kupować alkohol i papierosy. W tym momencie podniosło mi się ciśnienie, uwierzcie. Zapytałam, a co jeśli jestem turystką i przyjechałam tu na 2 tygodnie, czy to oznacza, że nie mogę kupić tu alkoholu przez 2 tygodnie..? Odparli tylko: tak.
Oczywiście powiedziałam, że to nie ma sensu, że to nie jest równe traktowanie itd. Odeszłam spokojnie. Ale we mnie coś się gotowało. Wyszlam stamtad, zadzwoniłam do Bunnego i powiedziałam mu o tym, też się wkurzył. Wsiadłam w zły autobus, wróciłam się, potem w kolejny, już do domu. Przez drogę uroniło mi się kilka łez. Nie dlatego, że tak bardzo chciałam się napić, to nie o alkohol tu chodzi. Byłam totalnie rozżalona i wgnieciona pod chodnik tym, że pomimo długiego już pobytu na tych nieszczęsnych wyspach, pomimo tylku przeszkód, które przekroczyłam, wciąż są nowe. Nadal są sytuacje, w których ludzie trakctują mnie jak obcego. Fakt jest taki, że jestem obca, będę nią tutaj zawsze. Ale najciężej jest wtedy, kiedy tego typu sytuacje mi o tym przypominają. Walczę, by mówić płynnie po angielsku, ciężko pracuję, płacę podatki, staram się wtopić w tłum, ale umiejętnie, by nie stracić siebie. Ale wewnątrz nigdy chyba mi się to nie uda, bo mam w sobie mnóstwo wrażliwości, która nie pozwala mi ignorować uczuć.
Po powrocie do domu napisałam zażalenie do biura obsługi, nie było mi łatwo. Po pierwsze język, po drugie starałam się nie brzmieć panicznie i niegrzecznie, a płynność tych kategorii wyrabia się w obcym języku po dłuuuugim czasie. Tak czy inaczej, mają się odezwać do 4 dni, zobaczymy co z tego wyniknie. Zapewne będę omijać ten sklep, tak dla swojego spokoju i zasady. Ale we mnie chyba pozostanie igła, jedna z wielu. Tak naprawdę nie wiem, co z nimi robić: wyciągać je czy zostawiać, bo może wrosną i mnie wzmocnią. Sama nie wiem, czy chce przemieniać się w 'brytyjskiego iglastego jeża' z kartą obywatelską, za którą muszę płacić, czy w polski durszlak. W jednym i w drugim przypadku, trzeba być silnym, a ja od zawsze bałam się igieł.  

poniedziałek, 28 września 2015

Młoda dusza


Wstęp.

Coś Wam powiem. Ten kraj, choć potrafi z ruiny wyprowadzić, to do tego samego stopnia potrafi do niej doprowadzić. Dwubiegunowość tej wyspy, chodzi mi o kontekst dobrobytu fizycznego i psychicznego, jest czasem nie do zniesienia. Nie przez to, że jest tak źle lub tak dobrze, ale przez to, że może być dobrze i źle jednocześnie. A dwubiegunowość jakoś pozytywnie mi się nie kojarzy. Jeszcze tylko tego do mojej zacnej listy chorób brakuje.

Chińczyk.


Popijam zupę grzybową instant, za którą jakoś nigdy nie przepadałam, ale przypomina mi te czasy, kiedy przychodziło się ze szkoły do domu, a tam zawsze czekał obiad. Zawsze. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że to właśnie wtedy byłam najbardziej marudna jeśli chodzi o jedzenie. Teraz nie jestem prawie w ogóle, chyba że mam wspomnienia nieświeżego kurczaka (w UK bardzo często się to zdarza), dlatego staram się go unikać, bo wyobrażam sobie kilkudniowe kurczaki nafaszerowane sterydami i Bóg wie czym jeszcze, biegnące za mną prosto z siłowni, obślizgłe i sine. Koszmar. Wracając do domowego jedzenia, kojarzy mi się z beztroską, której tu nie mam. Może nigdy już jej nie zaznam, bo taka jest dorosłość. Jedyne momenty, które mi o niej przypominają, oprócz tych chwil, kiedy jestem nietrzeźwa, są chwile, kiedy obserwuje dzieci. Ale te poniżej 3go roku życia. Jest taki jeden, pochodzi z Chin. Totalnie niczego nie rozumie i na wszystko odpowiada chińskim 'okeeeeeey'. Do wszystkich macha ręką i mówi 'helo' i tak często się śmieje, że zastanawiam się czy to normalne. A poza tym , kiedy się śmieje, śmieje się każdy milimetr jego twarzy, włącznie z oczami, których podczas uśmiechu w ogóle nie widać. Wystarczy powiedzieć jego imię i uśmiechnąć się do niego, a on od razu od-uśmiecha się do Ciebie. Jest zajęty zabawą, ma w nosie, że jest cały w błocie i to co inni mówią, robi to, co lubi, a kiedy wypowiadają jego imię, uśmiecha się tak, że nie można bardziej. To jest beztroska.


Drugi biegun, setna choroba.

Zatem mamy tak: małopłytkowość, Hashimoto, osteopenia, celiakia, nawrót astmy (wciąż sprawdzany), wieczne wirusy i bakterie, w tym ostatnia infekcja oskrzeli lub pluc (niepotwierdzone), a dziś przypadkiem dowiedziałam się, że miałam (lub wciąż mam) toksoplazmozę (niepotwierdzone). Dowiedziałam się przypadkiem, bo wspomniałam o czymś innym, a pani szanowna doktor miała mnie poinformować, gdyby wyniki krwi potwierdziły coś niepokojącego. Czy dla nich to nie jest niepokojące? I dlatego nie powiadomiły mnie o tym 3 tygodnie po pobraniu krwi? Trafia mnie szlag. A co, gdybym zaszła w ciąże w tym czasie? A co, gdybym nie zapytała przypadkowo o to 'coś innego' i drugi lekarz przypadkiem nie powiedziałby mi o tym? Mogłabym na przykład zajść w ciążę....i nawet nie chce kończyć tego zdania. Moje podejrzenia padają niestety na najbardziej brudną grupę ludzi, jaką są dzieci, kto pracuje w przedszkolach, ten wie. To nie jest ich wina, ale trzeba mieć odporność mamuto-konia, żeby się nie zarazić. Kolejny powód, żeby się przekwalifikować. Tylko jak to zrobić i co wybrać? I jak połączyć to z prozą życia? Jak znależć drugi biegun...?

Młode dusze w starym mieście.

Spotkałam się ostatnio z Jamesem. Często się ze mną kontaktuje, piszemy i dzwonimy. To człowiek, o którym wspominałam na blogu. Pomagał mi przetrwać niejednokrotnie ciężkie chwile w UK. Zarówno, kiedy pracowaliśmy ze sobą, jak i kiedy przeprowadziłam się do Londynu. Zna Londyńskie realia. Zna też realia powrotu z Londynu do Szkocji. Po ostatniej rozmowie mowił, że brzmię dość depresyjnie i martwi się o mnie. Zaproponował spotkanie. Muszę przyznać, że nawet kiedy byłam upośledzona językowo, to były moje początki w tym kraju, czułam się przy tym człowieku spokojnie i pewnie. Mogę z nim rozmawiać o wszystkim, on ze mną chyba też o wielu rzeczach, bo poruszyliśmy sprawy jego chorych rodziców i jego dorastającej córki. Spotkania z nim są dla mnie troche jak duchowa terapia. Wiem, że dzieli nas jakieś 20 lat. Ale dzięki temu przenosimy się w czasie i przestrzeni, kiedy opowiada o Rolling Stonesach i starym Londynie. O czasach, w których nawet nie było mnie w planach. A ja tak lubię przenosić się w czasie. Rozmawialiśmy o zmianach, o powrotach do Szkocji, o rodzinie, o emigrantach, jedzeniu, insektach. Chodziliśmy po starych uliczkach Edynburga, a ja słuchałam jego ciekawostek na temat miasta i szkockich pierdół. A na koniec na fazie jechalismy 'rikszą' i zachodziliśmy się ze śmiechu. Nie rozpatruje tego człowieka w kategoriach płci i wieku, dlatego jeśli piszę o nim w superlatywach, mój życiowy partner nie powinien być zazdrosny, bo chce z nim by i go kocham-kropka. Ale czasem potrzebuje kogoś innego, a z babami CZASEM po prostu się nie da. Miałam dwóch starszych braci, może nieobecność ojca w dzieciństwie, może jeszcze coś powoduje, że właśnie z facetami jakoś lepiej mi się czasem dogadać, pomijając relacje damsko-męskie.. Tak czy siak, ten człowiek ma w sobie tyle dobrego, wiele przeszedł, a mimo to nie ma zawiści, a za to realne współczucie. No i duszę tak młodą, że chciałabym, żeby moja wyglądała tak za kilka lat.

Święty spokój.

Już niedługo, bo jade na króciutki urlop do Polski. Na grudniowe święta mnie nie wypuszczą, więc jakieś święta trzeba obskoczyć. Zatem: Wszystkich Świętych. I urodziny siorki, więc okazję są dwię. Liczę na oczywistą dwubiegunowość: zawrót za przeproszeniem dupska i święty spokój. Kluczem jest balans. Jak zawsze.

PS: Już jesień...

niedziela, 13 września 2015

all that jazz

Jest druga w nocy. Popijam delikatnie porto i słucham piano jazzu. Sama nie wiem dlaczego. Może to ta bimbająca trzydziestka nie daje mi spać, może szkocka wilgoć. Może poantybiotykowy szok, że nie zaczęłam świecić po takiej dawce leków w krótkim czasie. Przestałam kaszleć, może po prostu wybiło mnie to z rytmu. Bo nic z mojej piersi nie wydaje odgłosu, oprócz cichutkiego bicia serca. Może to ten film, po którego obejrzeniu przypomniały mi się marzenia pisarskie. 'The Words' mam na myśli. A może to ten Bradley Cooper, ach.. Sama nie wiem. Każdy twierdzi, że Edynburg to jedno z najwspanialszych miejsc na świecie, a ja zastanawiam się nad tym już któryś samotny weekend. Tak właśsnie zapowiada się u mnie jesień. O ile nie zachoruje po raz setny, wtedy rozważę jeszcze inną opcję. Anyway, nie mogę spać. Wysłałam list motywacyjny i moje CV do redakcji portalu internetowego, który ogłaszał się jakiś czas temu, że chce nawiązać współpracę z autorami tekstów i redaktorami. Myślałam nad tym dość długo, w końcu to zrobiłam. Może to te antybiotyki, sterydy, dmuchawy blokowały mi oddech, umysł, serce, by choć przez chwile pomyśleć o pozytywnej stronie bycia na emigracji. By choć przez chwile zapomnieć o jakimś europejskim koszmarze, o którym czytam w gazetach, internecie i widzę w telewizji. Do którego tak ciężko mi się przyzwyczaić- bo to chyba najlepsza reakcja by przetrwać. Ale jakoś ciężko mi nie zadawać pytania,  czemu to ja nie dostanę pomocy z UE, by wrócić do mojego kraju, którego ulice, język i kulturę kocham pomimo wszystko? Zmienię tok myślenia i przełknę to winem.
Myślę o ludziach, którzy byli bliscy, a którzy już nie są. Myślę o tych, którzy wciąż powatrzają mi: "nie wracaj tu, nie ma po co', a sami tam żyją, mają pracę, rodzinę za przysłowiowym płotem i ulgę każdego ranka, że są u siebie. Zastanawia mnie fenomen tego stwierdzenia: "nie wracaj tu, nie ma po co'. Tzn, że oni już sobie wszystko wzięli? 'Coś' też jest subiektywne. Zaczynam myśleć też o swoim życiu, jak w podsumowaniu. Nie ma w nim nic stałego i pewnego. Jak w klepsydrze wodno-żelowej. Ciecz idzie raz w górę, raz w dół. Nic stałego, co do czego mozna mieć pewność, że nie zmieni kształtu za sekundę. Nihil novi.
Anyway po raz drugi. Może do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć, jak do jazzu. Kiedyś wydawał się nudny, ciężki, nie ' na teraz'. Dziś inspiruje, uspokaja, dwoi się w synapsach. To tak jak w życiu, są pewne rzeczy, które podobają się w pewnym wieku. Ale czy ja jestem gotowa na jazz?

sobota, 12 września 2015

far away

byłabym dobrą Polką
poprawiałabym błędy w mowie
segregowała śmieci
podziwiała góry i rzeki
wykrztuszając ochy i echy

byłabym dobrą Polką
narzekając na brudne chodniki
bez uśmiechu wkraczałabym do sklepu
trzymając na ramieniu dzieci

słuchałabym świerszczy w trawie
leżąc na dywanie bławatów
a zimą skrzypienia śniegu,
starych drzwi i skrzeku zmarzniętych ptaków.

byłabym dobrą Polką
nie jak Mickiewicz, czy Chopin,
sciągnęłabym maskę z twarzy

pozornie muśniętą złotem..


środa, 29 lipca 2015

Opowiem Wam bajke..





Opowiem Wam bajke, jak kot palil fajke.. a nie, to nie ta bajka. Nie jestem tez pewna, czy zdolam napisac moral, moze pojawic sie za kilka dni, tygodni, miesiecy lub lat. Ale to bylaby juz bajka archaiczna. Wiec nie bede obiecywac niczego. Bajki tez nie. Chociaz od tej fajki stronic czasami trudno. Zostanmy przy opowiastce. A zatem: zaczynajmy.

Wstep: Miescina.
Rzecz dzieje sie w czasach owczesnych. Szkocja. Kraina przepiekna, ale nie ma dnia, zeby nie spadl deszcz. Chocby na 5 minut, ale zawsze. Chmury zazwyczaj wisza nisko, jak gdyby mialby sie zapasc uklad sloneczny w tym wlasnie miejscu. Monumentalne budowle wyciskajace 'echy' i 'achy' z ust turystow w roznych jezykach. Z moich tez, powiedzmy, ze zaczynam miec to miasto tuz pod skora. I choc jeszcze nie mam go gdzies glebiej, nie wiem nawet czy kiedykolwiek bede, to ma w sobie urok, dzikosc, i szorstki powab. Napedza to wszystko morsko- gorski wiatr, ktory oczyszcza powietrze i to akurat ma swoje zalety. Opowiastki o nim sa dlatego przewaznie swieze, choc nigdy nie rozgrzane do czerwonosci. Ostatnio zakupilam kwiatka doniczkowego do salonu, stal sobie czerwony gerberek w Tesco, samotny, wiec szepnelam: zaopiekuje sie Toba, Malenki (tak- mowie czasem do kwiatkow, lepiej wtedy rosna :) ). Ale ja nie o tym chcialam. Po zakupieniu  kwiatka ogolocilam go z naklejki na ktorej widnialy wskazowki, jak pielegnowac roslinke. Rozsmieszyla mnie jedna: trzymac z dala od bezposrednego kontaktu ze sloncem, tzw. direct sun. Czy tu gdziekolwiek jest jakies miejsce, gdzie mozna spotkac bezposrednie slonce? Zanim przebije sie przez warstwe chmur, deszczu, wiatru, to zanika bezpowrotnie, nawet ptaki gdzies w tam w gorze maja zaewne niedobory witaminy D. I jeszcze Ci ludzie, smarujacy sie kremami z filtrem 50, kiedy tylko pojawi sie troszkke slonca i nieba, przey temperaturze 15 stopni. Filtr 50...nie uzywalam takiego ostatnio w Polsce, siedzac w poludnie na sloncu podczas temperatury 35 stopni. No coz, to jest po prostu inna bajka.

Rozdzialik I
Madeline.

A jednak bedzie bajka. Niekoniecznie dla dzieci, ale zainspirowana bajka dla dzieci. Moze niektorzy pamietaja francuska bajke o dziewczynkach z sierocinca, jedna z nich miala na imie Madeline. Wychodzily z zakonnicami na spacer po Paryzu. Jakiez to urocze, wszystkie w parach, rowniutko, wywlekaly swoje mlodziutkie sieroce losy by podziwiac Paryz (ciekawe, czy w dzisiejszych czasach tez by tak wychodzily zwiedzac Paryz, pewnie w ciagu 5 minut jakis 'obcokrajowiec' wpakowalby sie zakonnicy pod habit z nadzieja na ucieczke na Wyspy Brytyjskie :) ). Wracajac do Madeline. Zaczelam prace w jednym z uznanych przedszkoli w Edi (zupelnie nie wiem, dlaczego to przedszkole zdobylo nagrode). Bylam dosc podekscytowana tym, ze zobacze jak dziala to przedszkole, bo przedtem kontakotwalam sie z przedszkolem przez skype, maile, telefony. Nie bede sie rozpisywac w tym rodziale na temat szczegolow, ale nie jestem zachwycona. Wrecz odwrotnie: jestem zniesmaczona, wymordowana. 75% mojego czasu spedzam na wedrowkach po Edynburgu z tymi 'ciezszymi' dziecmi, bo przedszkole oczekuje inspekcji (nie dziwie sie, ze sie boja) i wszystko musi byc ' git na miescie, petarda w dupke, kokarda na ratuszu'. Oczywiscie 5 godzinne wedrowki odbywaja sie rowniez wtedy, gdy z nieba leca zaby. Takie bajki. A ja? Wtajemniczeni lub zaznajomieni z tematem wiedze, ze bezglutenowcy glodnieja czesciej. A podczas 10 godzinnego dnia w pracy ja dostaje 15 minut przerwy. Juz pierwszego dnia bylam w biurze oznajmic, ze umowa byla inna: dwie 15minutowe przerwy i jedna godzinna na lunch. Powiedzialam,ze zglaszalam, ze musze miec przerwe na zjedzenie jednego konkretnego posilku, mialo nie byc problemu i ze nie chce mdlec z glodu w miejscu pracy. Od pani manago, ktora ma waskie usta-to zawsze zle wrozy, uslyszalam: 'to juz lepiej nie gadaj tylko idz jesc, bo zostalo Ci juz tylko 10 minut..'. Sorry dzieci, ale to jest wlasnie szmata, ktora kopciuszek powinien umyc najbrudniejsza podloge i wykrecic tak, zeby pozbyc sie z niej wszystkich wlosow. Podsumowanie przedszkola w nastepnym rozdziale.

Rozdzial II
Syf, kila i mogila, tudziez sodoma i gomora.

Nie mam zespolu obsesyjno-kompulsywnego, ale lubie lad i porzadek, czystosc tez. Jak widze resztki jedzenia na stole sprzed kilku dni kiedy dzieci jedza posilek to wyobrazam sobie wszystkie moje mikrobakterie wymiotujace mi do porów skóry. Jedzenie lunchu w parku bez mycia rak, po tym, jak dzieci grzebaly w ziemii niczym kura znoszaca zlote jajka, glaskaly obcego psa, ktory byc moze jezdzil koleja. Sciany w przedszkolu wymaszczone mieszanka farby, piasku, brudu i mydla. Istny Picasso. I jeszcze kubizm: sterta pudelek, ktore dzieci dekoruja i maluja ZALEDWIE od 3 tygodni. Ten sam 'set up' od kiedy zaczelam tam prace, a moze nawet i wczesniej. Przedszkolanki wiedza, o co chodzi. TE SAME ZABAWKI W ROZNYCH KACIKACH OD 3 TYGODNI. Klocki w kaciku konstrukcyjnym, kolorowe figurki w kaciku matematycznym, szary papier kroluje w kaciku pisemnym, naklejkowym i wycinankowym. W kaciku domowym kroluje 2 miski, 3 talerze i plastikowy ziemniak, plus dodatkowo jakies 3 lub 4 przebierankowe sukienki- widzialam lepsze w ciuchlandach. Jeszcze jeden stolik zajmuja te same puzle od 3 tygodni a na duzym, na ktorym dzieci maja wybierac, co chca robic, jest ciastolina. Moga wybrac pomiedzy ciastolina, ciastolina i ciastolina. To sie nazywa szkocka wolnosc, FREEDOOOOOM, krzyknalby William Walace  z Braveheart. AAAAA! No tak, jest tez rarytas, bajka wspolczesna, 2 tablety, na ktorych panuja gry i aaplikacje typu: angry birds, cos w stylu-ubieram swojego wojownika i dobieram mu bron i piekaca ciastka niezlomna Peppa Pig- najlepsza z calego zestawu. A wsrod tego wszystkiego trzydziescioro dzieci i nauczyciele, w tym jedna MISS R. , ktora jako jedyna moze byc tak nazywana, bo ona jest nauczycielka, my juz nie. Jest niska, nie musi nosic koszulki z logiem przedszkola, ubiera sie w co chce- np. w buty na koturnie (!!!) i ma czerwona szminke na ustach. O tak, zla siostra Kopciucha. Potrafi 5 minut przed moim wyjsciem powiedziec, zebym sprzatnela zlew, bo jest caly w piasku. No tak, syf, kila i mogila. Ale w 5 minut tego nie ogarne. Nie mam cudownej lampy Alladyna. Ale gdybym miala, wytarlabym ja na blysk i poprosila o teleportacje. Moze juz niedlugo uda mi sie przeniesc w inna czasoprzestrzen.

Rozdzial III
'Pojawia sie i znika..'

Mijaja 3 tygodnie, od kiedy pojawilam sie  w Szkocji i w tym przedszkolu. Mija 4,5 roku, od kiedy jestem na wyspach. No i wreszcie: niedawno minelo 29 lat, od kiedy jestem na tym ziemskim padole. Odwiedzilam juz troche miejsc, poznalam troche ludzi, siebie tez juz dosc dobrze znam. Znam swoje 'zady i walety'. Wiem, na co potrafie narzekac, slusznie i nieslusznie. Wiem tez, czego oczekuje od miejsc, ktore odwiedzam i w ktorych mam spedzac wiekszosc swojego zycia. I wiem, ze to przedszkole nie jest miejscem, w ktorym chce marnowac moje chwile. Bo wiem tez, ze nie mam tam szans, by uczyc, a to wlasnie zdecydowalam robic, na dluzej lub krocej, zobaczymy. Powiedziano mi, ze jedna z regul przedszkola jest, uwaga: 'ignorowanie negatywnych zachowan'. Prawie wbilo mnie w fotel, kiedy to uslyszalam. To nie w moim stylu, zyciowym i nauczycielskim. Nie jestem w stanie zignorowac, gdy jedno dziecko beka drugiemu w twarz, kopie, przeszkadza innemu, ktory z zaciekawieniem slucha mojej bajki, lub po prostu jest bezszczelne w stosunku do mnie i innych dzieci. My, nauczyciele przedszkolni ksztaltujemy ten pierwszy swiatek spoleczny, pierwsze wartosci-obok rodzicow rzecz jasna. Tlumaczymy im swiat, pokazujemy im dobre drogi, oddajemy im serce, energie i czas. Owszem, placa nam za to, ale chce widziec tego efekty na co dzien, nie tylko na koncie bankowym. I wiem, ze da sie zmienic zle zachowania, da sie dziecko wychowac na dobra osobe, radosna ale jednoczesnie grzeczna, taka ktora nie 'charka' za przeproszeniem swojemu towarzyszowi talerza w twarz. Da sie, wiem, doswiadczylam, ciezko pracowalam, ale widzialam, ze sie da. Te dzieci to przyszlosc. Jesli pojawiaja sie w moim zyciu, to chce miec na nie wplyw. Juz w piatek mam rozmowe w innym przedszkolu, tym razem sprawdze zanim sie zgodze. Pokladam w nim wielkie nadzieje, ze pomoze mi zniknac z tamtego miejsca. Moze kiedy znikne, te dzieci  beda lepsze, magiczna moc sprawi, ze to miejsce bedzie lepsze. Oby tak bylo. Nie bez powodu, ktos kiedys, w ukochanym miescie Rzeszowie, nas samym Wislokiem, nazwal mnie Czarodzieja..wreczajac mi patyk w dlon. A ja z tego patyka moge robic niestworzone rzeczy. Dowiecie sie w przyszlosci. Bim sala bim! Znikam!