piątek, 11 stycznia 2013

ETAP GORZKIEJ CZEKOLADY

...koniec świata?  Nie było. Szczerze- bałam się tego dnia. Nie błysków, sztormów, żab z nieba. Wyobrażałam sobie ten dzień gorzej, a mianowicie tak, że każdy tego dnia dowie się czegoś strasznego o swoich bliskich. Że w życiu każdego człowieka na ziemi ten dzień będzie chwilą, kiedy z żalu, bólu, płacz uklęknie na kolana z bezradności, bo dowie się o śmierci, chorobie, wypadku. I to zapoczątkuje taki żal w sercu każdego, że ogarnie nas poczucie beznadziei, kompletnego bezsensu, połowa się pozabija w ciągu następnego tygodnia, tzn. do końca roku,a druga połowa umrze na podobne choróbska, co ich bliscy. Tak się nie stało. Choć może w wielu domach te dzień był końcem świata. Jechałam wtedy autobusem, z wizją wypadku. Przechodziłam przez jezdnię z wizją potrącenia. Jadłam i piłam z wizją śmiertelnego zakrztuszenia. Ale wiecie co..? Takiego końca świata nie będzie. Świat będzie konać powoli, pełzając w swojej własnej flegmie, pełnej całego zła. Wszystko będzie umierać powoli, a każda cząstka będzie świadoma konania. Każda roślina będzie dawać we znaki, że kona. Każde zwierze będzie miało w oczach strach i jednocześnie spokój, że nareszcie koniec niesprawiedliwej walki. Każdy człowiek będzie miał w swoim ręku sumienie i serce, jak początkujący lekarze flaki na dłoni, będzie ważył i mierzył wartość tego wszystkiego, co dokonał. I to wszystko nie w ciągu dnia. To wszystko w ciągu wieków, by każdy atom zdążył zorientować się, co ludzkość zrobiła, a czego nie. Co osiągnęła, a co mogła osiągnąć. Czym przydeptała wspaniałość do poziomu prochu, a co wyniosła na piedestał, czego być nie powinno wyżej, niż ludzka pięta...tak to widzę.

Mam straszne sny ostatnio. Jednej nocy śniła mi się kilkusekundowa powódź, woda przyszła nagle. Uciekłam z bliskimi na jakiś strych. Woda szybko opadła, a na mule, jaki pozostał leżało mnóstwo sinoniebieskich trupów. Sprawdzałam, czy "ktoś" żyje. Podniosło się jedno niebieskie, niczym avatar ciało. Było pokaleczone gałęziami. A potem już tylko zachód słońca, przed którym uciekałam...

Następny..?Wąż, którego brat wyciągnął z pudełka, który z każdą sekundą wydłużał się i rozrastał. Trzymałam go w dłoni, przeplatając tak, by mnie nie ukąsił, tak przez długą chwilę. Dotykał mnie swoim jadem. Sen się urwał.

Ostatniej nocy? Siedzę z jakimiś ludźmi, znajomymi. Jest śmiesznie, siedzimy na jakimś murku, w podziemnych garażach. Nagle, kiedy wszyscy zaczynają się rozchodzić, jeden z nich wyciąga ze swojej super bryki benzynę i zaczyna wszystkich nią polewać, zwłaszcza mnie. Wszyscy się rozbiegają, a ja nie mam siły uciekać. Super znajomy zaczyna biegać za mną z zapalniczką. Biegam po jakiś garażach, szukam kogoś, kto szybko zawiezie mnie do domu, bo ponoć mam daleko. Dopadam znajomą Litwinkę, z którą kiedyś pracowałam (dodam: prze-dobra, prze-szczera osoba, z niezwykłym spokojem w oczach, zero materializmu, związana głęboko z hinduizmem). Mówi mi, żebym poczekała. Sen się urywa.

Teraz pewnie każdy ma ochotę napisać: nie oglądaj tych strasznych filmów. Otóż nie oglądam, nienawidzę horrorów, nawet na trailery nie patrzę. Albo: nie jedz na noc, przed snem! Raczej nie jem na noc, nie jestem taka zachłanna, żeby o północy robić sobie kolację, bo właśnie po północy się kładę.
Ogarnia mnie jakiś niepokój, jakaś nutka szaleństwa. Nie to, że jestem nadal bez pracy, czekam na te pieprzone telefony, wysyłam CV, ale już nie po sklepach, czy innych budach. Chciałabym wreszcie godnie funkcjonować, bo wierzę, że stać mnie na więcej, niż bycie sprzedawcą, czy zapieprzanie ponad siły fizyczne , choć wiem, że i to jestem w stanie przetrwać.
Chyba gdzieś w podświadomości kryje się jakiś noworoczny kryzys własnej osoby. Bo niby ambicje, ok. Ale po cóż one właściwie? Tyle ludzisk ginie z głodu na świecie, a ja wysrywam za przeproszeniem to kiełbaskę, to jabłuszko, to jajecznicę na boczku. I jeszcze łaskawie czekam na oferty. Czytam o ludzkich przemyśleniach, narzekaniach, że samotność, że beznadzieja. Albo- że wszyscy tylko o pieniądzach i kredytach. Każdy widzi to, co widzi. Ale niestety dopada nas w pewnym wieku pewien etap, który nazwałabym "etapem gorzkiej czekolady", czyli świadomość stawania się dorosłym i świadomość, że to tak naprawdę z przeproszeniem chujowe..Każdy z nas, jako dziecko, chce być dorosły, ale kiedy ten etap nadejdzie, a wraz z nim nie tylko przywileje, ale też obowiązki i PRZYMUSOWY PĘD za tym, bez czego nie da się żyć. To tak, jakby ktoś dał nam w prezencie czekoladę, a kiedy ją otwieramy, ona okazuje się-nie mleczna, nasza ulubiona, tylko gorzka. Ale jemy ją, bo po pierwsze, to podarunek. Po drugie robaki ją zjedzą, to już zjedzmy my. Po trzecie, jak brakuje cukru, to i gorzką się zje. Bierzmy co jest...

I tak oto przedstawił się jakiś mój schizofreniczny obraz. Nie jestem taka w każdej godzinie dnia. Nie mam wizji końca świata. Nie myślę tylko o złych rzeczach. Ale one we mnie są. Czasem wychodzą, wstają, jak te niebieskie trupy, kąsają jak węże, biegają z zapalniczką, żeby mnie podpalić. Dobrze, że się budzę.
No i dziś zabrali mi trochę krwi na badaniach. Może zabrali też trochę tych dyrdymał, co to we mnie drzemią. Oby.

PS: Z panem A. wszystko gra.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz