środa, 23 stycznia 2013

Już nie tam. Jeszcze nie tu.

Jak to ze mną jest, że ostatnio ciężko mi przychodzi napisanie jakiegokolwiek posta, ale kiedy zobaczę, że ktoś coś naskrobał, to piszę i ja. To chyba nieładnie.

Dzień przywitał mnie ściśniętym żołądkiem, czerwonymi oczami i telepiącymi się rękami. Powód? Rozmowa kwalifikacyjna w szkole. Stanowisko? nauczyciel przedszkolny. Szkoła? anglojęzyczna. Kumoterstwo? córka kolegi ojca zapytała, czy są wolne miejsca. Poziom w szkole? wysoki jak szlag-3latki uczą się pisać i nazywać figury 3D. Przygotowania? wczoraj do 3 w nocy. Szanse? ..no i tu zaczyna się ból. Wczoraj myślałam, że jakoś pójdzie, zależało mi, nawet sama szansa interview jest pouczająca. Dostałam wskazówki, sama też się przygotowałam. Miałam w głowie pomysły na odpowiedzi, wydawało się to takie proste. Ale kiedy zaczął się wywiad, stres zaczynał mnie zjadać, zapominałam najprostsze sformułowania, słowa, gubiłam myśli-może z niewyspania. W pokoju była wymagająca dyrektorka i odpowiednik naszej pani pedagog, która skrupulatnie zapisywała obserwacje nie piskając ani słóweczka..Czułam się jak na sądzie ostatecznym. Były pytania osobiste, zawodowe, nijakie i popierdolone. Zazwyczaj rozmowy tego typu trwają tam 20min. Moja trwała godzinę. Na koniec pani dyrektor wypuściła ze swoich krwisto czerwonych ust pytanie: dlaczego chcesz pracować jako nauczyciel, dlaczego akurat w tej szkole? Zastanowiłam się delikatnie i przemierzyłam moją wyobraźnię wzdłuż i w głąb, w przeszłość i w przyszłość. A trwało to 3 sekundy. Popatrzyłam na nią i powiedziałam, że to dobre pytanie. Powiedziała mi : powiedz, co potrafisz, sprzedaj się! I oto objawiło się zdanie, którego nie cierpię, nie znoszę, nienawidzę. Nie znoszę całych tych marketingowych sztuczek, typu: sprzedaj swoje ja na kilkanaście minut, a będziesz wielki, osiągniesz sukces i będziesz "bogaty"..no właśnie-"bogaty" w cudzysłowie. Myślałam o tym, że nie znoszę zawodów, przesadnej konkurencji, że wolałabym zupełnie jak Korczak..czy coś..jeśli w ogóle w szkole. Przebija mi się przez źrenice ta złość na świat, że taką ma popieprzoną konstrukcję, że moja konstrukcja też jest niczego sobie popieprzona..że nerwy, stres, poplątanie języka, że lepiej może do Afryki, żyć za dolara, przynosić dzieciom piłkę z koziego wymiona i będą szczęśliwe, jak żadne inne na świecie. Takie tam absurdy podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Mam wrażenie, że wszystko to przebijało mi się przez skórę i zaraz poleci jej na twarz, jak młodzieńczy wyprysk na lusterko. Mam wrażenie, że krzyczałam głośno "ale przecież ja się tu nie przyszłam sprzedawać, nie jestem edukacyjną prostytutką". Ale to było wszystko we mnie i nie wyszło poza ramy przymusowej przyzwoitości. Więc zaczynam o szczerości, bo to lubię, może to i zaleta. O chęci współpracy z dziećmi. I o innych rzeczach, których już w tym momencie nie pamiętam-na pewno nie o polityce i związkach homoseksualnych, w tej kwestii ręczę za siebie.
Po krwawej godzinie poszłam przeczytać dzieciom bajkę, jako część rozmowy i sprawdzania  mnie, jak gdybym podczas kontaktu z dziećmi miała dostawać wysypki i owrzodzeń. To była chyba najmilsza część, bo dzieci są szczere, bezinteresowne, nie znają pewnych pojęć, czego im zazdroszczę. Bajka o głodnej gąsienicy im się podobała, pytały jak mam na imię. Potem bye bye, gadka z jedną z dziewczyn ze szkoły, żebym się nie stresowała, że przecież nikt na początku wszystkiego nie wie. Potem wróciłam po płaszcz i w chłodnym londyńskim smogu wracałam na stację metra. W drodze napisałam do Adiego: "dopiero wracam, strasznie długo mnie trzepała. Wracam do siebie". Szkoda tylko, że nie zauważyłam, że pomyliłam adresatów i wysłałam wiadomość do córki kolegi ojca...jakież to było żałosne ze strony mojego układu nerwowego. Jakieś szydercze i nie fair. Myślałam, że wybuchnę jadem na pierwszą napotkaną osobę. Ale o dziwo nie. I w drodze do domu, w metrze, drugim metrze też, myślałam o tym, że jestem taka zawieszona. Podczas rozmowy najmniej materialnym i marketingowym pytaniem, przywracającym wiarę w ludzkość było: "czy tęsknisz za domem?" Pierwiastki uczuć w krwistoczerwonych ustach dyrektorów się zdarzają. Ach.
I tylko w neuronach zadomowiły się myśli, gdzie ja "belong'uje", do czego należę? Do kogo? Co ja tu robię? Już nie tam, a jeszcze nie tu. Nigdy nie będę perfekcyjna w innym języku. Może i mam jakąś edukacyjną pasję, ale nie tu, jeszcze nie teraz.? Może już nie sklep, ale jeszcze nie szkoła? Może najpierw jako asystent? Myśli mi się plączą, bo szanse się powinno wykorzystywać. Zaprosili mnie na dzień próbny, na jutro. Ale czy to było szczere?Czy zaważyło o tym moje spojrzenie, które mówiło bezszelestnie tej Irlandce- tak tak, dzieci lubią szarpać mnie za włosy, przytulać się do mnie i lepić ze mną z plasteliny.
Inna zawiesina w czaszce boi się tego, co by było po otrzymaniu tej posady. 9 godzin dziennie, potem przygotowywanie się do następnych zajęć. Delikatnie mówiąc 'przymusowe kursy', które niby opłaca szkoła (fajnie), ale potem wedle lojalki nie można odejść przez 2 lata , bo w przeciwnym razie oddaje się te bagatela 3000 funtów. Zatem, praca 6 dni w tygodniu, ok-dobrze płatna+ zero prywatnego życia , poza niedzielą, dobrze, że do kościoła nie chodzę, to bym się widywała ze swoim partnerem, może nawet jakieś cotygodniowe bzykanko, jeśli starczy sił..
Wiem, że tak się zaczyna pęd za kasą, brak bliskości, praca, oddalanie się od siebie, zero wspólnego czasu, ale za to kolejne linijki w CV, kolejne kursy, kwalifikacje, zera na koncie, szmery bajery, telewizory, CDandroidy i inne mechaniczne pomarańcze, chata z fajnymi firankami i ogrzewaniem podłogowym, fajne RTV, AGD, lecz również ADHD i podwójne szyby-między dwoma biegunami łóżka..chyba..I oto obudzi się za 10 lat panna CaBunn, z 4-stronicowym CV, 3 konta w banku, z zaprószonym zdjęciem przyjaciół, co to kiedyś z nimi pisała, z zastojem libido z powodu braku dodatkowych godzin w zegarku, z brakiem dzieci- przecież mam ich tyle w pracy, zmarszczką na czole, co od zawsze pokazuje, że posiadanie jednego życia to jednak z deka za mało...

piątek, 11 stycznia 2013

ETAP GORZKIEJ CZEKOLADY

...koniec świata?  Nie było. Szczerze- bałam się tego dnia. Nie błysków, sztormów, żab z nieba. Wyobrażałam sobie ten dzień gorzej, a mianowicie tak, że każdy tego dnia dowie się czegoś strasznego o swoich bliskich. Że w życiu każdego człowieka na ziemi ten dzień będzie chwilą, kiedy z żalu, bólu, płacz uklęknie na kolana z bezradności, bo dowie się o śmierci, chorobie, wypadku. I to zapoczątkuje taki żal w sercu każdego, że ogarnie nas poczucie beznadziei, kompletnego bezsensu, połowa się pozabija w ciągu następnego tygodnia, tzn. do końca roku,a druga połowa umrze na podobne choróbska, co ich bliscy. Tak się nie stało. Choć może w wielu domach te dzień był końcem świata. Jechałam wtedy autobusem, z wizją wypadku. Przechodziłam przez jezdnię z wizją potrącenia. Jadłam i piłam z wizją śmiertelnego zakrztuszenia. Ale wiecie co..? Takiego końca świata nie będzie. Świat będzie konać powoli, pełzając w swojej własnej flegmie, pełnej całego zła. Wszystko będzie umierać powoli, a każda cząstka będzie świadoma konania. Każda roślina będzie dawać we znaki, że kona. Każde zwierze będzie miało w oczach strach i jednocześnie spokój, że nareszcie koniec niesprawiedliwej walki. Każdy człowiek będzie miał w swoim ręku sumienie i serce, jak początkujący lekarze flaki na dłoni, będzie ważył i mierzył wartość tego wszystkiego, co dokonał. I to wszystko nie w ciągu dnia. To wszystko w ciągu wieków, by każdy atom zdążył zorientować się, co ludzkość zrobiła, a czego nie. Co osiągnęła, a co mogła osiągnąć. Czym przydeptała wspaniałość do poziomu prochu, a co wyniosła na piedestał, czego być nie powinno wyżej, niż ludzka pięta...tak to widzę.

Mam straszne sny ostatnio. Jednej nocy śniła mi się kilkusekundowa powódź, woda przyszła nagle. Uciekłam z bliskimi na jakiś strych. Woda szybko opadła, a na mule, jaki pozostał leżało mnóstwo sinoniebieskich trupów. Sprawdzałam, czy "ktoś" żyje. Podniosło się jedno niebieskie, niczym avatar ciało. Było pokaleczone gałęziami. A potem już tylko zachód słońca, przed którym uciekałam...

Następny..?Wąż, którego brat wyciągnął z pudełka, który z każdą sekundą wydłużał się i rozrastał. Trzymałam go w dłoni, przeplatając tak, by mnie nie ukąsił, tak przez długą chwilę. Dotykał mnie swoim jadem. Sen się urwał.

Ostatniej nocy? Siedzę z jakimiś ludźmi, znajomymi. Jest śmiesznie, siedzimy na jakimś murku, w podziemnych garażach. Nagle, kiedy wszyscy zaczynają się rozchodzić, jeden z nich wyciąga ze swojej super bryki benzynę i zaczyna wszystkich nią polewać, zwłaszcza mnie. Wszyscy się rozbiegają, a ja nie mam siły uciekać. Super znajomy zaczyna biegać za mną z zapalniczką. Biegam po jakiś garażach, szukam kogoś, kto szybko zawiezie mnie do domu, bo ponoć mam daleko. Dopadam znajomą Litwinkę, z którą kiedyś pracowałam (dodam: prze-dobra, prze-szczera osoba, z niezwykłym spokojem w oczach, zero materializmu, związana głęboko z hinduizmem). Mówi mi, żebym poczekała. Sen się urywa.

Teraz pewnie każdy ma ochotę napisać: nie oglądaj tych strasznych filmów. Otóż nie oglądam, nienawidzę horrorów, nawet na trailery nie patrzę. Albo: nie jedz na noc, przed snem! Raczej nie jem na noc, nie jestem taka zachłanna, żeby o północy robić sobie kolację, bo właśnie po północy się kładę.
Ogarnia mnie jakiś niepokój, jakaś nutka szaleństwa. Nie to, że jestem nadal bez pracy, czekam na te pieprzone telefony, wysyłam CV, ale już nie po sklepach, czy innych budach. Chciałabym wreszcie godnie funkcjonować, bo wierzę, że stać mnie na więcej, niż bycie sprzedawcą, czy zapieprzanie ponad siły fizyczne , choć wiem, że i to jestem w stanie przetrwać.
Chyba gdzieś w podświadomości kryje się jakiś noworoczny kryzys własnej osoby. Bo niby ambicje, ok. Ale po cóż one właściwie? Tyle ludzisk ginie z głodu na świecie, a ja wysrywam za przeproszeniem to kiełbaskę, to jabłuszko, to jajecznicę na boczku. I jeszcze łaskawie czekam na oferty. Czytam o ludzkich przemyśleniach, narzekaniach, że samotność, że beznadzieja. Albo- że wszyscy tylko o pieniądzach i kredytach. Każdy widzi to, co widzi. Ale niestety dopada nas w pewnym wieku pewien etap, który nazwałabym "etapem gorzkiej czekolady", czyli świadomość stawania się dorosłym i świadomość, że to tak naprawdę z przeproszeniem chujowe..Każdy z nas, jako dziecko, chce być dorosły, ale kiedy ten etap nadejdzie, a wraz z nim nie tylko przywileje, ale też obowiązki i PRZYMUSOWY PĘD za tym, bez czego nie da się żyć. To tak, jakby ktoś dał nam w prezencie czekoladę, a kiedy ją otwieramy, ona okazuje się-nie mleczna, nasza ulubiona, tylko gorzka. Ale jemy ją, bo po pierwsze, to podarunek. Po drugie robaki ją zjedzą, to już zjedzmy my. Po trzecie, jak brakuje cukru, to i gorzką się zje. Bierzmy co jest...

I tak oto przedstawił się jakiś mój schizofreniczny obraz. Nie jestem taka w każdej godzinie dnia. Nie mam wizji końca świata. Nie myślę tylko o złych rzeczach. Ale one we mnie są. Czasem wychodzą, wstają, jak te niebieskie trupy, kąsają jak węże, biegają z zapalniczką, żeby mnie podpalić. Dobrze, że się budzę.
No i dziś zabrali mi trochę krwi na badaniach. Może zabrali też trochę tych dyrdymał, co to we mnie drzemią. Oby.

PS: Z panem A. wszystko gra.